Chile. Czyta się “Czile”. Ale czy tak naprawdę czyta się lub słyszy o tym kraju u nas w Europie? Owszem słyszało się jakiś miesiąc temu gdy kraj ten został dotknięty przez trzęsienie ziemi. Tu słowo „terremoto” słyszy się często, ponieważ mimo że największe straty kraj poniósł na południe od stolicy kraju, to jednak tutaj też spacerując po ulicach widać niszczące skutki tego kataklizmu. Niektóre budynki odnotowały tylko kilka urazów na ścianach czy dachu, inne ucierpiały dużo bardziej, ale niesamowite jest to, że mimo tak dużego stopnia trzęsienia ogromne budynki o szklanych ścianach trzymają się dobrze. W budynku w którym się zatrzymałam – czyli u Marii którą poznałam w Kolumbii, jest kilka pękniętych ścian, w jej domu spadło kilka płytek i szklanek, ale wszyscy jednocześnie dziękują Bogu że nie stało się nic groźniejszego, i obawiają się że trzęsienie może się powtórzyć, i to silniejsze.
Jeśli chodzi o samo Santiago to mieszka tu ok. 5 milionów ludzi (co stanowi 1/3 całej populacji) i położone jest w centrum tego bardzo długiego i zarazem wąskiego kraju, pomiędzy górami, które widać prawie z każdego zakątka miasta. Czasem z powodu zanieczyszczenia powietrza, a czasem z powodu mgły tych gór nie widać, ale podczas ładnej pogody ma się wrażenie że są dosłownie wszędzie…
Jak tu dotarłam? Zwyczajnie, autobusem :) Z Mendozy do Santiago podróż trwała jakieś 6 h i kosztowała mnie 90 pesos argentyńskich, czyli 75 zł (przy okazji dodam że 1 peso chilijskie = 0.00605212 PLN, czyli żeby przeliczyć na złotówki musiałam każdą cenę jaką widziałam pomnożyc przez 6 i "obciąć" 3 zera).
Mimo że podróż była stosunkowo krótka to niestety była też najmniej przyjemna. Nie mogłam spać, mimo że jechałam w nocy, jakoś nie mogłam się odnaleźć na tych fotelach, te nie rozkładały się tak mocno jak w poprzednich busach. A do tego jakiś chłopak z Boliwii koniecznie chciał ze mną rozmawiać i nie dawał mi spać. Jego najlepszy tekst – „Polska to gdzieś obok Rzymu?” :))) Fajna wersja, takiej jeszcze nie słyszałam :) Różne wersje się zdarzały, nie powiem. Ale tak jak spora większość ludzi których poznaję słysząc „Polska” kojarzył od razu Papieża, więc jednak jakieś dobre skojarzenia miał. Poza nim i niewygodnymi siedzeniami jeszcze jedna rzecz nie pozwoliła mi spać – kontrola na granicy Argentyńsko – Chilijskiej. Przez ponad godzinę trzymali nas na zimnym dworze, sprawdzając dokumenty i bagaże. Najpierw pieczątki, ale zdziwiłam się że nawet nie pytają po co się wjeżdża do kraju i na jak długo. Bez wizy, bez niczego. Po prostu sobie wjeżdżasz. Dostajesz tylko kartkę którą musisz pokazać przy wyjeździe. Po dokumentach walizki i torby zostały prześwietlone a także pieski chodziły wśród nich szukając swoimi wprawnymi nosami niedozwolonych artykułów. Nie wiedziałam że nie można przez tą granicę przewozić owoców, więc dwa jabłka w mojej torebce sprawiły że musiałam raz jeszcze wypisywać dokument, w którym kazano mi oświadczyć że owszem – mam produkty niedozwolone, które i tak mi zarekwirowali. Pytali też o sery, mięsa, miody, i inne takie. Nie można ich przewozić. No ok., pozbyłam się jabłek i byłam spokojna. Gdy już wszystkie bagaże zostały sprawdzone, szliśmy w stronę autobusu, gdy nagle… jeden z wyszkolonych psów zaczął skakać na mnie i moją torebkę, wyraźnie wskazując że coś w niej jest… No świetnie… pierwsza myśl – ktoś podrzucił mi narkotyki albo coś takiego.. od razu Panowie Policjanci kazali mi iść na bok i powiedzieli bardzo poważnym tonem że muszą jeszcze raz dokładnie sprawdzić moje rzeczy. Oczywiście grzecznie poszłam za nimi nie wiedząc co się dalej stanie, a wszyscy pasażerowie z mojego autobusu patrzyli na mnie ze współczuciem (albo z podejrzeniami że jadą z groźną przemytniczką).. . Strażnicy zaczęli wyjmować rzeczy w mojej torebki, gdy już uspokoili i pochwalili pieska który mnie tam doprowadził. Szukali, szukali… i nic nie znaleźli… więc o co chodziło? Nie miałam narkotyków, niedozwolonych owoców czy innych rzeczy. A psy te właśnie szkolone są nie tylko na narkotyki, ale np. na jabłka i inne tego typu produkty . Wyszło na to, że piesek wyczuł… zapach jabłek które miałam tam wcześniej i dlatego zareagował… Także przykro mi bardzo ale nie będzie mrożącej krew w żyłach opowieści o Magdzie w argentyńskim więzieniu ;) Wszystko skończyło się spokojnie, każdy rozszedł się do swoich spraw i ruszyliśmy w dalszą podróż.
A co się ze mną działo w samej stolicy Chile? Otóż zatrzymałam się tu u koleżanki z Kolumbii – Marii w jej domu rodzinnym. Ma trójkę rodzeństwa ale mimo to znalazło się miejsce też dla mnie na te kilka dni. Jej rodzina jest bardzo miła, bardzo tradycyjna ale czasem poważna i krzykliwa :) Poznawanie rodzin i normalnych mieszkańców miasta, ich zwyczajów i zachowań to coś czego nie doświadczy się podczas wakacji w pięciogwiazdkowych hotelach. Dlatego tak bardzo doceniam te wszystkie otwarte ramiona i uśmiechnięte twarze które przyjmują mnie do siebie na całym kontynencie…
Niestety Maria podczas mojego pobytu musiała pracować po kilka h dziennie, więc ranki spędzałam w mieszkaniu, spacerując po okolicy, lub… na 17 piętrze budynku w zawsze pustym basenie z gorącą wodą! Będąc tam i pływając, mając przed oczami piękne widoki stolicy, kolejny raz nie mogłam się nadziwić jakie to ja mam niezłe życie ;)
Popołudniami zwiedzałyśmy miasto, byłyśmy we wszystkich najważniejszych miejscach, jak Plaza de las Armas z pięknymi budynkami wokół, Plaza de la Constitucion, w Kongresie Narodowym, jakichś galeriach, spacerowałyśmy deptakami pełnymi ludzi mimo chłodnej pogody, byłyśmy na wzgórzu Santa Lucia z zamkiem, na górze widokowej na którą wjechałyśmy kolejką, i miałyśmy szczęście obserwować miasto a także zwiedziłyśmy wiele innych miejsc których nazw nawet nie pamiętam ;)
Miałam też okazję spróbować niektórych tutejszych smakołyków, jak chorillana (frytki, mięso, jajko i cebula - wszystko na jednej "górze" jedzenia), pepino (co po hiszpańsku oznacza ogórek, jednak tu jest to też bardzo słodki i smaczny owoc), sopaipilla (taki trochę dziwny, kruszący się chlbe w kolorze pomarańczowym, w kształcie koła), mote con huesillo (sok z połówek brzoskwini i ziaren pszenicy), palta (inaczej aguacate, czyli u nas awokado - zielony owoc, bardzo popularny w tych krajach, który jedzą tu na chlebie, do obiadu... bardzo często), sopa de porotos (czyli zupa z jakiejś fasoli i wielu warzyw) i jeszcze chyba kilka rzeczy któych nie pamiętam :) Także prawdziwa kulinarna przygoda!!
Jednego wieczoru wybrałyśmy się też z siostrą Marii do pubu i dyskoteki, gdzie spróbowałam słynne tu TERREMOTO (białe wino + fernet + lody brzoskwiniowe!!) a także tutejszego piwa, i pisco, czyli narodowego alkoholu, które pije się z coca-colą Miejsce z Terremoto było bardzo dziwne, tradycyjne, z tysiącami podpisów na ścianie… miało ponad 100 lat i odwiedzane było zarówno przez Chilijczyków jak i przez turystów. Miało jakiś taki niesamowity i fajny klimat… A impreza na którą się wybrałyśmy też była bardzo fajna, bo miała kilka sal, kilka pięter z przeróżną muzyką i mogłam poszaleć sobie na parkiecie przy reaggeaton-ie którego tak mi brakowało od wyjazdu z Kolumbii.
Ogólnie podsumować mogę tak, że samo Santiago może nie rzuciło mnie na kolana, bo owszem ma kilka ładnych placów, ale ładne ciekawe architektonicznie budynki oglądałam już we wszystkich poprzednich krajach… ale podobało mi się że mogłam pomieszkać z typową rodzinką, spróbować typowego jedzenia i wypić słynne drinki.
To na tyle :)