Jak zwykle miałam do wyboru opcję środka transportu – autobus 24 h lub samolot 1,5 h… Dość długo z Marią szukałyśmy jakichś promocji na samolot, lecz niestety nic nie znalazłyśmy i ponieważ kosztowałby prawie 4 razy więcej, zdecydowałam się na wersję autobusową, gdzie zapłaciłam dzięki promocji tylko 19.000 pesos chilijskich (40 dolarów czyli jakieś 120 zł, a za taką cenę u nas w Polsce przejedzie się na 3h z Poznania do Warszawy…. A tutaj za te pieniądze 24 h jazdy….). Ogólnie Chile nie należy tu do najtańszych krajów, ale jest tańsze od Brazylii (co nie jest trudne!) i podobno od Argentyny, choć różne osoby różnie mówią. Dopiero po Chile, czyli Boliwia, Peru, Ekwador – ceny spadają.
Podróż minęła nawet dość szybko. Od rana do wieczora obejrzałam chyba 7 filmów, łącznie z dokumentalnymi o dinosaurach i o wieżach World Trade Center :) Do tego mimo tak niskiej ceny dostaliśmy poduszeczki i kocyk, kolację i śniadanie (kanapka + sok), można było kupić napoje cały czas, była oczywiście łazienka i wiele innych wygód. Także dzień spędziłam oglądając TV a w nocy spałam. Podziwiałam też piękne widoki, które zmieniały się bardzo podczas jazdy… raz miasto, raz zupełna pustka, raz góry, za chwilę płasko, raz dużo roślin, za chwilę pustynia gdzie nie było nic oprócz drogi.. To niesamowite jak ten kraj jest zróżnicowany.
I tak więc w niedzielę o 10 rano (mieliśmy zajechać o 8:45) wysiadłam w nieznanym miejscu, zupełnie sama, gdzie nie znałam nikogo.. Na szczęście po chwili podszedł do mnie właściciel hostelu w którym się zatrzymałam, i powiedział że nie było trudno mnie rozpoznać, bo taka blondynka, podróżująca sama, to musiała być Magda z Polski ;)
Nie wiem czy pisałam kiedyś o tym, ale tutaj podczas podróży autobusem jest pewien bardzo dobry zwyczaj, który powinien być praktykowany wszędzie. W sumie nie wiem czy w Europie tak jest, nie kojarzę…. Chodzi o to że oddając bagaż do luku dostaje się karteczkę z numerkiem i ten sam numerek przyczepiany jest do bagażu, więc nie ma możliwości przy wysiadaniu wziąć kogoś innego bagaż, czyli nie ma praktycznie niebezpieczeństwa kradzieży, ponieważ nikt nie weźmie twojego bagażu bez karteczki. Dobre to.
Tak więc udałam się z Panem Mario rozklekotanym wanem do hostelu. W sumie cena dokładnie odpowiadała standardowi…. (wybrałam Hostel Candelaria - tani, za 7.000 pesos, czyli ok. 42 zł/noc. To naprawdę tanio jak na to miasteczko…). Miejsce to było prawdopodobnie domem rodzinnym, takim typowo wiejskim, w którym na podwórzu postawiono kilka budek służących za pokoje a także dodano łazienki. Ogólnie pokoje w miarę fajne, z 3 piętrowymi łóżkami, ale niestety bez szafy czy jakiegoś stolika z krzesłem. Ze mną zatrzymały się dwie dziewczyny z Holandii, też podróżujące, całkiem miłe. Po wzięciu prysznica poszłam do pobliskiego sklepu kupić coś do jedzenia, bo padałam z głodu. Zrobiłam sobie jakąś dziwną zupę z paczki, przegryzając chlebem tostowym z pasztetem, bo nic innego nie mieli.
Potem razem z dziewczynami wybrałyśmy się „na miasto”… choć tak naprawdę jest to bardzo małe, i nie ma za bardzo gdzie chodzić. Uliczki jednak mają fajny klimat, ludzie spokojnie spacerują, jest oczywiście bardzo dużo turystów, ale widać też tutejszych, którzy urodą przypominają już bardziej Peruwiańczyków, we względu na ciemniejszą karnację i specyficzne rysy twarzy.
Samo San Pedro położone jest na wysokości 2.440 m n.p.m, na podobno najbardziej suchym miejscu na ziemi – Pustyni Atakama. W ogóle tam nie pada.. w niektórych regionach deszcz nie spadł od ponad 400 lat. Miasteczko liczy tylko 2,8 tys. mieszkańców którzy oczywiście w większości żyją z turystyki. Na tych kilkunastu uliczkach co chwilę znaleźć można hostel, restaurację albo biuro podróży. Całkiem klimatycznie miejsce. Jest też główny placyk oraz XVII wieczny kościół Świętego Piotra wyróżniający się białym kolorem, a zbudowana z suszonej na słońcu cegły i drewna kaktusów cordón powiązanego rzemieniami zastępującymi gwoździe. Niedaleko jest też wulkan i oczywiście góry. Podobało mi się to miejsce, choć nie można powiedzieć żeby samo w sobie miało wiele do zaoferowania…
W trakcie spaceru udało mi się na szczęście wyciągnąć pieniądze z bankomatu, bo miałam nadzieję że za hostel i za wycieczki będę mogła zapłacić kartą, ale niestety tu czas się zatrzymał i przyjmowano tylko gotówkę. Właściciel hostelu polecił mi jedno biuro podróży – Desert Adventure – i tam właśnie (po sprawdzeniu ofert innych biur) zamówiłam wycieczki na najbliższe 3 dni. Tego samego dnia o 15 wyjazd na Valle de la Luna i Valle de la Muerte, w poniedziałek 8-18 wyprawa na Salar de Atacama a we wtorek gejzery… niestety wyjazd o 4 rano. Za to wszystko zapłaciłam 40 pesos (oczywiście po negocjacjach ;) ) czyli ok. 250 zł. Może i sporo, ale najprawdopodobniej to jedyna okazja w życiu gdy tu jestem, więc chcę z niej skorzystać. Niestety pogoda nie sprzyjała… Wiał straszny wiatr, bardzo silny. Sami organizatorzy też ostrzegali, że przez niego niektórych atrakcji możemy nie zobaczyć, ale ja i tak się nie poddałam :) Także wróciłam do hostelu po cieplejsze ciuchy i o 15 byłam z powrotem na miejscu gotowa na wyprawę.
Valle de la Luna i Valle de la Muerte – czyli Dolina Księżycowa i Dolina śmierci. Niesamowite miejsca między górami, których nawet nie wiem jak mam opisać. Nie znam się za bardzo na geologii, ale było to coś niesamowitego. Zaledwie 15 minut od miasteczka, w Cordillera de la Sal na pustyni Atacama znajdowały się miejsca wyglądające jakby wokół nigdy nic nie było, nie istniało. Z tego co tłumaczył nam przewodnik, te wszystkie niesamowite atrakcje powstały miliony lat temu przez procesy erozji, np. Valle de la Luna jakieś 6 milionów lat temu. To niesamowite jak się tak o tym pomyśli. Wszystko stworzone z kamieni i piasku, poprzez powodzie i wiatr, co tworzy niesamowite wzory i kolory. W Dolinie Księżycowej są pozostałości po jeziorach, w których sal tworzy przedziwną białą powłokę, wyglądającą jakby stworzoną przez człowieka, ale wszystko to stworzyła natura.
I wszystko bardzo dobrze zachowane, nie widać śladów turystów, nie widać śmieci czy tandetnych stoisk z pamiątkami. Jednocześnie nie widać też żadnych drogowskazów prowadzących do wartych zobaczenia miejsc, ale to pewnie dlatego żeby za wielu turystów nie przyjeżdżało swoimi samochodami tylko żeby wykupywali wycieczki. A trafić nie było łatwo, bo często prawie nie było drogi, jechaliśmy bardzo wąskimi ścieżkami, gdzieś przed siebie.
Skąd nazwa Valle de la Muerte? Podobno przed prawie wiekiem kanion ten został zbudowany przez człowieka przy pomocy zwierząt, które po dziesiątkach kilometrów, przy temperaturze zmieniającej się od -20 do +40 stopni i z ogromnymi ciężarami na plecach nie dawały rady i umierały… A Valle de la Luna? Ponieważ formacje te wyglądają podobnie jak te na księżycu… zobaczycie sami!
Inna historia dotyczy dziwnej „rzeźby” tym razem stworzonej już przez naturę a nie przez człowieka – mianowicie 3 Marie. Zobaczycie na fotkach coś takiego dziwnego, z dwoma i pół jakby posągami. Nie wiem czy fotki to oddadzą, ale jak przymknęło się oczy to dostrzec było można jakby modlące się kobiety, jedna klęcząca, druga na stojąca, a trzecia…niestety „zginęła w wypadku” gdy kilka lat temu jakaś turystka weszła na nią i chciała sobie zrobić zdjęcia. Także są 2,5 Marie, ale i tak nazwa 3 Marias pozostała.
Ostatnim miejscem naszej podróży była obserwacja niesamowitego zachodu słońca. Wspięliśmy się na ogromną piaskową górę zwaną Wielką Wydmą i tam po jednej stronie zachodziło słońce, a druga strona czyli góry i wulkany z sekundy na sekundę zaczynały zmieniać kolory… ogromne góry i niebo nad nimi stawały się czerwone, pomarańczowe, fioletowe… niesamowite! Coś pięknego. Szkoda że zdjęcia nie oddają tych kolorów tak jak w rzeczywistości.. A do tego przewodnik zrobił nam niespodziankę na rozgrzanie, i poczęstował jakimś fajnym likierem.
A coś na rozgrzewkę było wskazane, bo wszystkiemu niestety towarzyszył niesamowicie mocny wiatr. Także na każdym zdjęciu gdzie jestem (zawsze proszę kogoś żeby pstryknął mi fotkę) zobaczycie mnie w chyba 15 różnych fryzurach :))) Wiatr był tak mocny że myślałam że nas zdmuchnie z niektórych gór. I do tego było strasznie zimno… miałam krótki rękaw, na to długi, na to sweter, na to kurtkę i szalik i trzęsłam się z zimna… także jak ktoś myśli że na tej półkuli zawsze i wszędzie panuje upalne lato to się baaardzo myli…. Więc proszę mnie nie pytać o opaleniznę jak wrócę, dobrze? ;))
Przemarznięci, z piaskiem chyba wszędzie, ale zadowoleni z tak pięknych widoków wróciliśmy do San Pedro, gdzie każdy rozszedł się do swojego hostelu. Po wejściu do pokoju okazało się że dziewczyny już śpią, więc nie chciałam ich budzić, wzięłam piżamę, coś do jedzenia, i poszłam do głównego domu coś przekąsić. Zajadając się chlebem odkryłam kartkę z „przykazami i nakazami” panującymi w tym miejscu, i niestety zmartwiło mnie to, że prysznic można brać tylko raz dziennie (wytłumaczenie – to najbardziej sucha pustynia na świecie!). Także teoretycznie nie powinnam była… ale po takiej ilości piasku jaką miałam wszędzie – musiałam wskoczyć chociaż na minutę. Innymi „przykazami” był oczywiście brak odwiedzin, mycie po sobie naczyń, nie można nic prać, czy używanie Internetu tylko 30 min dziennie, mimo że w ogóle on nie działał (podobno przez wiatr). Także nie mając nic innego do robienia, też szybko położyłam się spać, wiedząc że kolejne dni będą także bogate w emocje i …. wiatr.
Kolejnego dnia miałam w planach całodniowy wyjazd na Salar de Atacama, ale niestety odwołali go poprzedniego dnia ze względy na bardzo silny wiatr. Ja oczywiście się tym nie zraziłam i z rana po dość skromnym śniadanku udałam się do „miasta” poszukać czegoś innego na dziś. Z hostelu do głównych uliczek miałam jakieś 10 minut pieszo, co jak na tą mieścinę było daleko :) Ale przechodziłam przynajmniej obok pięknych gór, zewsząd będąc otoczona piaskiem…Udało mi się znaleźć agencję która oferowała wyjazd na Salar tego samego popołudnia, więc zarezerwowałam wyjazd na 15tą, lecz gdy przed tą godziną zjawiłam się w umówionym miejscu poinformowano mnie że niestety nie będzie wyjazdu, ale jak chcę to mogę dołączyć się do wyprawy nad jeziora (Lagunas Altiplano), na które wyjazd normalnie kosztuje 35 soles, ale mnie w ramach przeprosin zabrali za 8 soles (no i dlatego że spodobałam się właścicielowi ;) ). Droga trwała dość długo ale widok piękny… Dwa jeziora Misconti i Minique położone na wysokości 4280 metrów, pomiędzy górami, pustynią, piaskiem, skałami… W takich chwilach naprawdę człowiek nie potrafi nadziwić się jak wiele natura ma do zaoferowania i jak mało my w Polsce mamy okazji do podziwiania takich cudownych widoków. W drodze powrotnej z jezior nasz van nagle stanął, wyłączyć się silnik.. no to super.. wszyscy zmęczeni, przemarznięci, chcieli jak najszybciej wrócić do swoich hosteli a tu awaria auta… ale coś nie grało… nagle pojazd zaczął się sam poruszać. I nie byłoby w tym nic dziwnego, jeśli byśmy stali na górce i zjeżdżałby na dół…. On jednak… zaczął przy wyłączonym silniku podjeżdżać do góry!!!! Czujecie to?? Wszyscy pasażerowie patrzyli na siebie, i za chwile dostrzegliśmy uśmiech na twarzach kierowcy i przewodnika. Nikt z nas jednak nie zrozumiał o co chodzi… Szczerze mówiąc ja do teraz nie wiem… przydałaby się chyba powtórka z lekcji fizyki i geografii… Przewodnik mówił o jakichś magnetitas, co prawdopodobnie po „polskiemu” oznacza magnetyt, ale może jak znajdę chwilę czasu to wczytam się w specyfikę tego zjawiska… W każdym razie możecie sobie wyobrazić że byliśmy nieźle zdziwieni. Po takich emocjach i pięknych widokach po powrocie do hostelu od razu poszłam do łóżka, mimo że była chyba dopiero 20… Ale jednak jutro – pobudka po 3 w nocy!!
Dlaczego tak wcześnie? Ponieważ trzeci dzień przeznaczony był na wizytę na gejzery El Tatio. To najwyżej na świecie położone gejzery (około 4.300 m n.p.m.) do których z San Pedro trzeba wyjechać bardzo wcześnie, by oglądać je jeszcze przed wschodem słońca, przy bardzo zimnej temperaturze. Organizatorzy oczywiście ostrzegli że będzie bardzo zimno, i nie mylili się. Temperatura osiągnęła około -12 stopni Celsjusza, więc dla tej części wycieczki która pochodziła z cieplejszych krajów była to faktycznie katorga. Ja niestety nie miałam ze sobą ciepłej kurtki, więc założyłam na siebie chyba połowę swoich rzeczy z plecaka.. także nie dziwcie się że na fotkach wyglądam jak Bulinka albo jak by mi się przytyło jakieś 20 kg ;) Cieszyłam się w tym momencie bardzo że kupiłam sobie wełniane rękawiczki. Niestety w stopy było mi zimno, mimo rajstop i dwóch par skarpet, bo moje adidasy po takich wyprawach nie są już w najlepszej kondycji ;) Na szczęście udało mi się pożyczyć czapkę od przewodnika, bo inaczej chyba by mi uszy odpadły… Na szczęście zwiedzanie i oglądanie tego niesamowitego miejsca sprawiało że zapominało się o tym zimnie, i z uwagą słuchaliśmy przewodnika który pokazywał nam kolejne gejzery. Właśnie tak wcześnie rano, gdy bardzo zimne powietrze styka się z gorącą woda wewnątrz gejzerów (temperatura wody to ok. 86 stopni!!) i wówczas gęste kłęby pary strzelają wysoko w górę, co wygląda bardzo malowniczo. W górze Tatio wody lodowca przedostają się podziemnymi kanałami do pokładów gorącej wulkanicznej magmy, gdzie w kilka sekund zostają doprowadzone do wrzenia i dochodzi do erupcji z wyżłobionych w skale gejzerów. Porozrzucane na sporej przestrzeni kłęby białej pary buchają prosto z ziemi, czasem nawet na wysokość 10 metrów!. Niektóre malutkie, niektóre większe, jak miniaturki wulkanów zamiast lawą tryskają gorącą wodą. Podobno jest ich tu około 80, ale wydaje mi się że więcej.
Bardzo ciekawie to wygląda, a do tego mieliśmy bardzo fajnego przewodnika, który zresztą wyglądał bardzo typowo jak dla tego regionu, który opowiadał nam nie tylko suche fakty ale i śmieszne historie. Jednak od przewodnika wiele zależy… ten był naprawdę w porządku. W cenie wycieczki wliczone było śniadanie przy gejzerach i rzeczywiście odbyło się zaraz przy nich, a nawet czekolada do picia z kartonika została podgrzana przez gorącą wodę z jednego z gejzerów. Po śniadaniu dalsze gejzery, a także spora atrakcja – możliwość wykąpania się w gorących wodach…. Przez straszny mróz niewiele osób się na to zdecydowało, ja też jakoś nie wyobrażałam sobie wyskoczyć nagle z rzeczy i wskoczyć do basenu, więc przyglądałam się raczej z boku. W drodze powrotnej natomiast, tak jak podczas wszystkich tych 3 dniowych wycieczek, mieliśmy okazję oglądać różnego typu zwierzęta i rośliny. Zobaczycie sporo ciekawych rzeczy na zdjęciach, a także coś co mnie na początku dziwiło i oczywiście musiałam spytać przewodnika o znaczenie… chodzi o często poustawiane na sobie kamienie. Np. 3 albo 4 kamienie, jeden na drugim. Domyślałam się że to akurat nie jest zrobione przez człowieka, ale kto to robił i dlaczego…? Podobno są to tzw. święte miejsca odpoczynku Inków. Nie mylić ze świętymi miejscami spoczynku ;) Chodzi o to że Inkowie podczas swoich długich wypraw z jednego miejsca do drugiego, gdy wszędzie chodzili pieszo, co jakiś czas robili przystanki na odpoczynek, i w tym miejscu ustawiali kamień. Następna osoba która tamtędy przechodziła i też robiła sobie chwilę przerwy – układała swój kamień na tym poprzednim. Miejsce te przez nich były uznawane za święte. A jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o samych Inkach, to zajrzyjcie do internetu, nie ma sensu żebym tutaj przytaczała te informacje, a dodam że jest to wszystko bardzo ciekawe…
Zwiedziliśmy też małą wioskę gdzie za 1.500 pesos można było spróbować szaszłyka z lamy (całkiem smaczny!) a także pospacerować wśród domów z kamieni i gliny. Jak zwykle można też sobie było zrobić zdjęcie z tamtejszym zwierzakiem i panem ubrany w typowy strój, ale jakoś za szybko mi tu te monety uciekają, więc się powstrzymałam :) W drodze powrotnej znów zwierzątka, roślinki, góry, doliny…. Cudo! W San Pedro byliśmy około 12.
Ponieważ autobus do Peru miałam dopiero o 20:45, postanowiłam pokombinować i wybrać się na jeszcze jedną wycieczkę – na Salar na który nie udało mi się wybrać dnia poprzedniego. Wróciłam więc do hostelu, dopakowałam się, zapłaciłam (2x7.000 pesos, czyli jakieś 85 zł za 2 doby), i z moimi dwoma plecakami i torebką wybrałam się z powrotem do miasta. W tym momencie dziękowałam Bogu i moim znajomym którzy odradzali mi walizkę i szczerze doradzali kupno plecaka… podróż w tych piaskach z walizką na kółkach byłaby chyba niemożliwa… Wprawdzie po 20 minutach maszerowania plecy już dawały o sobie znać, ale Magda jak zwykle kombinuje jak może, i dogadałam się z biurem podróży że zostawię u nich plecaki (żebym nie musiała płacić dodatkowej doby w hostelu ani za przechowanie bagażu w terminalu).
Tak więc zostawiłam walizki, poszłam coś zjeść (smaczny ryż z mięsem i sałatką za niecałe 3.000 pesos), pochodziłam jeszcze po mieście i o 15 ruszaliśmy w 4 w ciągu 3 dni wycieczkę (Salar de Atacama). Może faktycznie trochę poszalałam, ale chciałam te wszystkie miejsca zobaczyć. Jak wspominałam, Atacama to jedna z najsuchszych (a według niektórych źródeł najsuchsza) pustynia na świecie, gdzie roczna suma opadów nie przekracza 100 mm. Jest to piaszczysta i kamienista pustynia, której długość do ok. 450 km, szerokość 100 km a położona jest na wysokości ok. 500-2.000 m n.p.m. Mało tam roślinności, a ta która jest czerpie wodę tylko z rosy, lub jak porosty – z mgły. Są różne krzewy kolczaste, juka, opuncja a także sporo kaktusów.
Jeśli natomiast chodzi o Salar de Atakama, to jest to tzw. solnisko na wysokości ok. 2.400 m n.p.m. o powierzchni sporo powyżej 2.000 kilometrów kwadratowych! Także wyobraźcie sobie jakie to jest ogromne… znajduje się 30 km od San Pedro, więc podróż autobusem nie trwała zbyt długo. Sam Salar to wielkie wyschnięte słone jezioro. To gigantyczne, grząskie niegdyś bagno wypełnione jest mułem i solą, pokryte suchą skorupą z wykrystalizowanych soli potasowo-magnezowych, soli kamiennej i boraksu. Tylko gdzieniegdzie widać tafle wody, a większe nazywane są lagunami. Jest też Narodowy Rezerwat Flamingów, gdzie oprócz tych ptaków obserwować można wiele innych rodzajów. Na horyzoncie widać góry i wielkie wulkany.
Zanim jednak dotarliśmy do Salaru odwiedziliśmy wioskę Toconao z zabytkowym kościołem z XVIII wieku, z dachem i chociażby schodami z kokosa. Mieliśmy tam też okazję obserwować uczniów przygotowujących się do obchodów rocznicy swojej szkoły, a także typową północno-chilijską urodę. Zaczęły się tu pojawiać kobiety z dziećmi w kolorowych chustach zaczepionych „niemampojęciajak” na plecach. Były też zadomowione lamy, jedna z nich spędzała sporo czasu w sklepie swoich właścicieli, szukając co mogłaby tam znaleźć do jedzenia. Pod sklepem też dwie lamy, całkiem spokojne i sympatyczne.
Po tym miasteczku już sam Salar. Niesamowite miejsce. Pełno soli, w tle góry… i flamingi… duuużo flamingów. Ponieważ w planie pozostanie było tam do zachodu słońca, to pobawiłam się w fotografa i niektóre fotki chyba wyszły mi nawet nieźle.. sami ocenicie :) Mam kilka swoich ulubionych ;) Sam zachód słońca faktycznie niesamowity, ponieważ znów zachodzące słońce w niesamowity sposób „kolorowało” leżące po drugiej stronie góry… byliśmy tam nie wiem ile godzin, ale było cudownie! Kolejne niezapomniane przeżycie… kolejne z jednych z najpiękniejszych rzeczy jakie widziałam w życiu… W ogóle wszystkie te 4 wycieczki w ciągu ostatnich dni były cudowne. Smutne jest to że wciąż tak mało osób wie o tym miejscu na północy Chile, które naprawdę warto odwiedzić…. Chyba trzeba to zmienić :)
Około 19:30 wróciliśmy do San Pedro, wzięłam swoje torby z biura podróży i pomaszerowałam na terminal, jednak tam nie było krytego miejsca gdzie można było poczekać, więc przeczekałam w biurze sprzedaży biletów. I tak kończy się moja przygoda w Chile… z pewnością ta jej druga część podobała mi się dużo bardziej! I mam nadzieję że i wam spodobają się zdjęcia i że.. za bardzo się nie rozpisałam ;)