Po cudownym Rio przyszedł czas na wodospady. Wybrałam się tam razem z Konradem i dołączyła do nas też Milena. Wszyscy zastanawialiśmy się jak to jest że Foz do Iguacu nie jest znany np. w Europie skoro wszyscy słyszeli o wodospadach Niagara w Kanadzie, a te tutaj są dużo większe i ładniejsze. Czy to wina Brazylii i ich słabej reklamy? Nie wiadomo. Ale wiemy na pewno że jest to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widzieliśmy o ile nie najpiękniejsze jeśli chodzi o cuda natury. To coś naprawdę niesamowitego. Nie da się tego opisać i nawet zdjęcia czy filmiki nie oddadzą tej niesamowitej siły i piękna setek tysięcy litrów wody przelewającej się przez góry, pagórki, wzniesienia… i do tego ten szum… Te wodospady zwiedza się z dwóch stron – brazylijskiej i argentyńskiej, jako że miasto Foz do Ignacu znajduje się na tych granicach i dodatkowo jeszcze na granicy z Paragwajem. Do tego kraju też chcieliśmy się wybrać, jednak nie starczyło nam czasu. Ale na obie strony wodospadów poszliśmy, mimo że wejścia były dość drogie (37 reali – ok. 55 zl po stronie Brazylijskiej i 42 reale – ok. 65 zl po stronie Argentyńskiej). Do tego musieliśmy jeszcze tam dojechać. Tu nie było problemu, ale za dojazd do Argentyny musieliśmy zapłacić kolejne 50 reali. Autobusem (a raczej czterema) zapłacilibyśmy niewiele mniej i jechalibyśmy 2,5 h a tak właściciel naszego hostelu nas zawiózł i odebrał. W ogóle Hostel nam się bardzo podobał. Był to dom przerobiony na Hostel, i dlatego też faktycznie czuliśmy się tam jak w domu. Bardzo czysto, ładnie urządzone, pokoje 6 osobowe z łóżkami piętrowymi, do dyspozycji mieliśmy basen, barek, kuchnie, kilka łazienek… w ogóle cały dom. Wszystko czego chcieliśmy od razu spełniali. Odebrali też darmowo z lotniska i zawieźli na Dworzec Autobusowy. Do tego bardzo mili ludzie. Mają korzenie niemieckie, dlatego też Hostel nazywa się od ich nazwiska – Klein Hostel. Za noc płaciliśmy 26 reali (z pysznym śniadankiem wliczonym). Także pierwszego dnia w niedzielę gdy przyjechaliśmy siedzieliśmy z Konradem w hostelu i wieczorami po zwiedzaniu też. Przeszliśmy się raz na miasto ale nic tam ciekawego nie było więc woleliśmy caipirinhę nad basenem… ale ja mam ciężkie życie no nie? ;)
W każdym razie wodospady cudowne. Bardziej podobały nam się jednak te po stronie brazylijskiej. Rozciągnięte były na kilka kilometrów i po prostu czarowały. Do tego tysiące megakolorowych motyli, także takie wielkie niebieskie – wielkości dłoni. Oraz dziwne zwierzaki które nie wiemy jak się nazywają, ale które tak zaprzyjaźniły się z człowiekiem że bezczelnie potrafią wskoczyć na stół i porwać ciastko czy kanapkę. Zobaczycie na fotkach! :)
Dzięki wjeździe na stronę argentyńską mam też pieczątki w paszporcie. Trochę trwa odprawa, najpierw przez Brazylijczyków, potem przez Argentyńczyków, pytają dokąd się jedzie, na ile… No i zaraz za granicą trzeba wymienić reale na pesos gdyż za wejście do parku z wodospadami tylko w pesos można płacić. Mimo że za inne atrakcje już znów można w realach. Milena i Konrad zdecydowali się na spływ pontonem, mieli podpłynąć pod sam wodospad ale okazało się że to strata pieniędzy (a kosztowało to ponad 100 reali), bo wyprawa była bardzo wolna, wręcz nudna, taka dla emerytów… więc byli zawiedzeni. Cieszę się więc że się nie wybrałam. Ale wyjazdu w to miejsce na pewno nie żałuję. CUDO!! Chciałabym żebyście także mieli kiedyś okazję zobaczyć coś tak pięknego… Jak tylko możecie – poznawajcie świat! naprawdę warto!!!
Pozdrawiam!