Geoblog.pl    mabipoland    Podróże    Argentyna    Kolejne dni i kolejne doświadczenia
Zwiń mapę
2010
08
maj

Kolejne dni i kolejne doświadczenia

 
Argentyna
Argentyna, Buenos Aires
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 0 km
 
Minęły kolejne dni w Buenos. Oczywiście dużo zwiedzania, poznawania miasta, wczuwanie się z jego rytm i atmosferę, a także podpatrywanie życia Argentyńczyków. W czwartek wybrałam się - oczywiście pieszo - do dwóch znanych dzielnic - Retiro i Recoleta. Zwiedziłam między innymi Plaza San Martin, kopię londyńskiego Big Bena na placu Argentyńskich Sił Powietrznych, Plaza Naciones Unidas z rozpoznawalną wielką metalową różą, Cmentarz Cementerio de la Recoleta, gdzie znajdują się groby wielu najważniejszych i najbardziej wpływowych mieszkańców Argentyny a także grób Evity Peron. To tak po krótce o najważniejszych punktach tego dnia. Wieczorem na mieszkaniu urządzono grilla, i miałam okazję spróbować słynnego na całym świecie i tak bardzo zachwalanego argentyńskiego mięsa. I faktycznie – mimo że ja nie jestem aż takim zwolennikiem czerwonego mięsa, to to było wspaniałe! Do tego argentyńskie winko, międzynarodowe towarzystwo… bardzo miły wieczór.

A w piątek na szczęście nie zwiedzałam sama. Dołączył do mnie Nicolas, Argentyńczyk z Aieseca który w styczniu pojechał na 3 miesięczną praktykę do Polski i się zakochał w naszym kraju, więc jak usłyszał że Polka tutaj szuka kogoś kto pokaże miasto – zgłosił się :) Bardzo sympatyczny chłopak, i z takim szacunkiem i faktycznym uwielbieniem opowiadał o tych kilku miesiącach w naszym kraju. Poszliśmy razem do Ambasady Polskiej bo on chciał się dowiedzieć o jakieś stypendia czy coś takiego, jednak niestety niemiłe panie odpowiedziały nam że informacji udzielają tylko mailowo, i nie można zwiedzić ambasady, mimo że budynek jest ogromny i naprawdę imponujący. Coż, szkoda. Później pochodziliśmy po kolejnych dzielnicach Buenos – bardzo zielonych i dość „bogatych” Palermo oraz Belgrano. Zaszliśmy bo wielu parków, do pięknego Rosedal z milionem róż i chyba tysiącem gęsi które próbowałam złapać ;) a także do Hipodoromo Agrnetino, gdzie odbywają się wyścigi konne. Niestety nie pozwolono nam tam robić zdjęć, tak samo jak w wieeeelkim kasynie do którego się wślizgnęliśmy ;) Nie wiem czy jest to miejsce dostępne dla turystów, ale robi wrażenie. Gigantyczna powierzchnia gdzie znajduje się nie wiem ile tysięcy maszyn i setki uzależnionych od hazardu osób, wpatrujących się w migające światełka, i tracących co minutę tysiące pesos… Niesamowite wrażenie… Poszliśmy też na plac do gry w polo, jako że jest to jeden z najważniejszych sportów narodowych. Po drodze znalazła się jeszcze wielka metalowa kopuła planetarium a także dotarliśmy do małej ale całkiem sympatycznej dzielnicy chińskiej. Całkiem sporo jak na jeden dzień. A wieczorem jeszcze wybrałam się z ludźmi właśnie z AIESECa na piwo, i spróbowałam typowego też tutaj fernet-a z colą. Całkiem dobry choć dość mocny. Później poszliśmy na imprezę, która okazała się być imprezą hip-hopową, na której spora grupka osób tańczyła breakdance w kole na środku sali. Potem jednak już wszyscy tańcowali, i mimo że trochę żałowałam że nie jestem na trochę bardziej argentyńskiej imprezie to dobrze się bawiłam, i nawet jedna dziewczyna która próbowała mnie poderwać nie zepsuła mi nastroju ;))) Do domu wróciłam coś przed 6 rano… i o dziwo o tej porze Buenos nie było aż tak niebezpieczne. Wróciłam sobie autobusikiem, który odstawił mnie praktycznie pod wejściem.

Nie pisałam chyba jeszcze jak tu wyglądają autobusy i inne tego typu transporty. Nie wiem czemu tak lubię ten temat.. może dlatego że jest on tak różny od naszego transportu. W każdym razie – wzorem innych tutejszych krajów – przystanki są lub ich nie ma. Czasem jest tylko tabliczka z rysunkiem autobusu więc nie wiadomo jaki autobus stąd odjeżdża. To i tak już lepiej niż w Kolumbii gdzie przystanków nie ma w ogóle i można wsiadać gdzie się chce. Tutaj oczywiście nie ma też żadnych rozkładów jazdy, więc nie wiadomo dokąd można z danego miejsca odjechać a znalezienie jakiegoś rozkładu jazdy jest już tutaj w ogóle szczytem marzeń. Na szczęście na autobusach często są napisy wskazujące dzielnicę do jakiej dany pojazd zmierza. Co nie zmienia faktu że jak ktoś nie wie czym jechać to ma problem… Jedna rzecz która jest tu fajna, to to że ludzie ustawiają się w kolejce według której później wchodzą do autobusu. Czasem taka kolejka ma po 50 osób i wszyscy grzecznie czekają… Ci którzy przyszli wcześniej – wcześniej wsiadają, a nie tak jak u nas – każdy wchodzi kiedy chce i ci którzy przybiegli na ostatnią chwilę czasem wpychają się przed starsze babcie które czekały już całkiem sporo na autobus. Więc jest plus ale jest też kolejny minus. W Kolumbii opłatę za przejazd pobierał kierowca. W Brazylii była specjalna osoba która pobierała pieniądze. A tutaj? Tu za kierowcą stoi sobie maszynka, do której wrzuca się monety. Niby fajnie, ale jaki jest problem? Maszynka nie wydaje reszty! I nie przyjmuje banknotów. Przejazd kosztuje 1,25 pesos, ale jeśli nie masz dokładnie takich monet, albo masz np. 2 pesos w papierku, to nie pojedziesz! I do tego na wielu sklepach i popularnych tu kioskach gdzie można kupić słodycze i napoje wisi karteczka „nie nalegaj na wymianę monet” i różne inne takie. Czasem mam wrażenie że w tych krajach uwielbiają utrudniać życie…

Pociąg i metro funkcjonują już bardziej normalnie – kupujesz bilet w kasie (są dwie kasy – normalna gdzie można mieć banknot do 20 pesos – więc tez jak ktoś ma 50 albo 100 to ma problem; albo kasa szybsza gdzie ustawiają się osoby które mają odliczone 1,10 na przejazd). I z tymi biletami przechodzi się przez bramkę. Standard. Tylko śmiesznie jak nagle przed osobami które spieszą na pociąg jacyś panowie nagle zamykają metalową bramę. Po prostu czas się skończył i więcej osób do pociągu nie wejdzie.

Co tu jeszcze ciekawego? Coś co chyba dla nas, jak i w sumie dla wielu narodowości jest zaskakujące i dla niektórych wręcz niefajne to to, że tutaj chłopacy, czy mężczyźni, na przywitanie całują się w policzek. I to nie tylko w rodzinie, ale wszyscy, znajomi, koledzy… tak jak normalny jest dla nas widok koleżanek cmokających się w policzek, lub dziewczyny i chłopaka, to jednak męskie buziaki nie są dla nas na porządku dziennym. Chłopacy u których mieszkam mają wciąż spory problem żeby się do tego przyzwyczaić…

Jak zwykle będzie też o jedzeniu. Pisałam już o tak bardzo znanym argentyńskim mięsie, ale spróbowałam też innych tutejszych specjałów – np. milanesa (taki nasz schabowy ale zrobiony właśnie na tym dobrym mięsie), alfajor – słodkie ciasteczka z jakąś marmelada w środku, które podobno tylko tutaj się produkuje, argentyńskie wino i fernet, a także słynne tu też mate i utwierdziłam się w przekonaniu że go nie lubię. Co mnie zdziwiło to to że mate nie jest tu chyba aż tak popularne jak w Urugwaju. Tam na każdym kroku było można spotkać kogoś ze swoim termosikiem i naczyniem do mate, a tutaj owszem widzi się to ale nie jest to widok tak częsty.

A jaki jest częsty widok? Nietstey podobnie jak w innych krajach dość dużo osób śpiących na ulicach, choć na pewno nie tyle co w Brazylii. Bez porównania. Za to dużo osób proszących o pieniądze, szczególnie w komunikacji miejskiej. Wsiadając do autobusu czy metra co chwilę ktoś przechodzi prosząc o kilka monet, albo ludzie sprzedający przeróżne rzeczy, od słodyczy, przez napoje, torebki, wieszaki, długopisy („oryginalne parkera za 7 pesos”), pisaki, gazety i tym podobne. Naprawdę strasznie dużo jest tych osób. Czasem jest tak że jedna wychodzi a druga wchodzi… Aż nudne to. Najsmutniejsze jest gdy małe dzieci, takie w wieku 4-5 lat chodzą same i proszą o pieniądze albo próbują sprzedać paczkę gum do żucia albo chusteczek. Nie raz jednak ostrzegano mnie że te dzieci nie zbierają dla siebie ani dla rodziny, tylko dla mafii które wymierzają im kary gdy nie przyniosą pieniędzy albo przyniosą mało...

Czego jeszcze dużo na ulicach? Chociażby flag narodowych! Widać je na każdym kroku… niebiesko białe z żółtym słońcem. Powywieszane na budynkach, sklepach, sprzedawane pod tysiącem postaci turystom.

Spacerując po ulicach w okolicach godziny 13-15 zdziwić się można jak nagle ulice pustoszeją. Ruch uliczny zmniejsza się o połowę, sklepy nagle się zamykają… Siesta. Odpoczynek. Nic nie działa, nie można iść do banku, nic kupić, załatwić. Niby dobry jest taki odpoczynek ale czasem denerwujący, bo w czasie obiadu np. sklepy są zamknięte (a nie zawsze są fundusze żeby jeść w restauracji). Na szczęście mocno rozwinięty jest tutaj system dostaw do domu i to zarówno gotowego jedzenia, jak i produktów spożywczych. Prawie każdy sklep nad wejściem ma napis DELIVERY i podany numer telefonu. Pożyteczne.

O każdej jednak porze natknąć się można na typowy tu zawód „wyprowadzacza psów”. Idzie sobie taki pan z dziesięcioma psami na smyczach, i wypuszcza je w specjalnie do tego przystosowanych miejscach, np. w parkach. Fajna sprawa.

No i ostatnia na dziś rzecz – język. Niby hiszpański a jednak inny… inaczej tu mówią, z innym akcentem, czasem używają innych słów. Mi osobiście bardzo podoba się to jak tu mówią, ale niektórzy uważają że to taki język aż za bardzo śpiewany i niemęski. Ja tam bardzo go lubię.

Moja wyprawa do Buenos Aires dobiega końca. Już dziś wybieram się w dalszą podróż ale na pewno będę bardzo dobrze wspominać te dni. Tutejszy klimat, samo miasto, wszechobecne tango, grille z pysznym mięsem, całkiem uprzejmi ludzie (z wyjątkami)… na pewno warto tu przyjechać. Coś czego mi tu jednak brakuje to plaża. Z pewnością turystów byłoby tu jeszcze więcej gdyby w pobliżu były ładne plaże nad czystym morzem. Może kiedyś Buenos się ich dorobi ;)) A na razie turyści i tak mają sporo do zobaczenia tutaj. TAK, mogę potwierdzić – Buenos jest Boskie!!!


 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (46)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
izabielerzewska
izabielerzewska - 2010-05-08 18:13
Chyba w każdym większym mieście świata jest chińska dzielnica, prawda? ;P Made in China... o.O
Te babki z polskiej ambasady mogę się wstydzić! Chyba wystosuje do nich maila że są niemiłe! :o ;p
Take care! :*
 
 
mabipoland
Magdalena B.
zwiedziła 5.5% świata (11 państw)
Zasoby: 130 wpisów130 245 komentarzy245 3331 zdjęć3331 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.06.2010 - 07.06.2010
 
 
30.05.2010 - 01.06.2010
 
 
19.05.2010 - 27.05.2010