Geoblog.pl    mabipoland    Podróże    Peru    Peruwiańska stolica
Zwiń mapę
2010
27
maj

Peruwiańska stolica

 
Peru
Peru, Lima
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 899 km
 
Po Machu Picchu przyszła kolej na odwiedzenie stolicy Peru, a tam moich trzech znajomych których poznałam w Kolumbii – Christiana, Evelyn i Elizabeth. W sumie to udało mi się spotkać z tą pierwszą dwójką, bo Eli nie miała niestety czasu, ale i tak bardzo fajnie spędziłam czas i poznałam nowych ciekawych ludzi.

Zanim jednak tam dojechałam musiałam sporo godzin znów spędzić w drodze. Wyjechałam z Cusco o godzinie 10 rano i dojechałam na miejsce o 6 rano następnego dnia… 20 godzin w warunkach dużo gorszych niż w Brazylii, Argentynie czy Chile. Mam wrażenie że im wyżej się wspinam "na mapie", tym warunki transportowe są gorsze. Za taką drogę zapłaciłam 55 soli, czyli jakieś 60 zł, więc mało jak na tyle kilometrów… ale po początkowej radości z niskiej ceny przyszło rozczarowanie jakością… Wprawdzie na Dworcu kupując bilet kierowałam się ceną a nie luksusem (pieniądze powoli się kończyły…), ale ta droga była dla mnie chyba najgorszą ze wszystkich przebytych. Między innymi dlatego, że byłam jedyną „nietamtejszą” osobą w całym pojeździe, jechali ze mną sami Peruwiańczycy, i to jeszcze tacy… jakby to powiedzieć…. z raczej niższych sfer. Nie mam nic przeciwko takim ludziom, wręcz podziwiam ich za ciężką pracę, za siłę woli… Niestety w tym wypadku było mi naprawdę ciężko w ich towarzystwie. Było bardzo gorąco a oczywiście autobus nie miał klimatyzacji. Dlatego też pocące się osoby wydawały nie za ciekawy zapach, było bardzo mało miejsca między siedzeniami, tak więc tym intensywniej odczuwało się otaczającą mnie woń. Nie miałam za bardzo miejsca żeby wyprostować nogi, a do tego za mną jechała Pani z trójką dzieci (wszyscy na 2 siedzeniach) więc nie miałam możliwości opuszczenia siedzenia nawet trochę, bo zmiażdżyłabym jakieś maleństwo tłoczące się za mną. Także cała podróż minęła mi w pozycji pionowej. We wcześniejszych przejazdach jak pamiętacie dawano jedzenie, koce, puszczano fajne filmy… tutaj nic z tego. Co gorsze nie było też prawie postojów, bo wszyscy chcieli jak najszybciej dojechać na miejsce. Nie było więc możliwości kupienia czegoś do jedzenia, a nie wiedziałam że tak to będzie wyglądało i nie zaopatrzyłam się w „wałówkę”. Raz tylko zatrzymaliśmy się jakoś w środku nocy, w restauracji, gdzie jedynymi dostępnymi potrawami były jakieś straszne tłuste mięsa czy dziwne zupy… więc zadowoliłam się jakąś średnio świeżą bułką i jechałam dalej… Noc mijała wyjątkowo powoli, gdzieś obok ogromny strasznie głośno chrapiący Pan nie dawał połowie autobusu zmrużyć oczu… często ostro hamowaliśmy, prawie wpadając na co chwilę inne zwierzęta pojawiające się na naszej drodze… przejeżdżaliśmy przez dziwne, tajemnicze i czasem niebezpieczne wioski, w których bałabym się wysiąść chociażby na siusiu… A w ubikacji tu wewnątrz lepiej było nie robić.. najbardziej podobał mi się tekst na drzwiach – „Tylko siusianie”. Czyli jeśli kogoś przydusiło i chciał zrobić coś poważniejszego… to miał pecha! Nie mógł tego zrobić bo by się zatkało i już w ogóle byłoby nie do wytrzymania… także musiał taki ktoś czekać sporo.. Droga była bardzo kręta, i do tego nad mega wysokimi wąwozami, więc często chrapanie było przerywane też głosem wymiotów… ogólnie masakra. Czasem kierowca by te dźwięki zagłuszyć puszczał jakąś totalnie beznadziejną tamtejszą muzykę, która przypominała raczej pianie wiejskiego koguta… Środek nocy a nawet dzieci nie spały…. Krzyczały, kopały, wariowały… uspokajały się tylko gdy zatrzymaliśmy się i od nachalnych sprzedawców którzy albo ładowali się do środka autobusu, albo podstawiali nam pod nos swoje produkty przez okno – rodzice kupili im jakieś dziwne ciasteczka, galaretki w plastikowym kubeczku (taka przyjemność kosztowała 0,50 soli więc jakieś 70 groszy), był też zestaw kilku ziemniaczków i ugotowanego jajka za 1,50 soli… ale mimo głodu nie skusiłam się. Kupiłam sobie tylko jakąś paczkę suchych ciastek, i tym się żywiłam, starając się nie pić za dużo, no bo przecież był problem z siusianiem… Także droga pełna emocji… chyba najcięższa ze wszystkich dotychczasowych. 20 h w takich warunkach… ale co to dla mnie :) We wszystkim staram się dostrzec dobre strony i gdy tylko zaczęło na horyzoncie pojawiać się słoneczko – obserwowałam krajobraz.. droga była kręta, czasem niebezpieczna, wśród wysokich gór.. po jednej stronie strome zbocze, po drugiej przepaść.. a wśród tego… chmury! Tak! Byliśmy tak wysoko że jechaliśmy na równi z chmurami. Niesamowite uczucie.. patrzysz za okno i spodziewasz się zobaczyć drogę, a tam biały puch otaczający całą okolicę… coś niesamowitego. Dopytywałam się nawet czy to nie mgła ale nie - tubylcy potwierdzali mi że to chmury... I ten obraz mam w głowie do teraz.. i w tej właśnie otoczce około godziny 6 rano dojechałam do stolicy Peru – Limy.

Z dworca miał odebrać mnie kolega Christian, poznany w Kolumbii. Mój telefon nie działał więc nie miałam jak się z nim skontaktować gdy wyszłam z autobusu i go nie było. Od razu oczywiście obok mnie zgromadziło się wielu taksówkarzy, próbujących mega śmieszną angielszczyzną przekonać mnie że to właśnie z nimi powinnam pojechać tam gdzie chcę. Ja grzecznie odmawiałam, mówiąc że zaraz przyjedzie po mnie kolega, ale podczas całego tego czasu kiedy na niego czekałam takich miłych panów pojawiło się chyba z kilkudziesięciu…. Na szczęście pojawił się też na horyzoncie Pan sprzedające usługi które bardzo spodobały mi się w Kolumbii czyli minuty na telefon. Chodzi sobie Pan z kilkoma telefonami na łańcuchach i w rażąco-żółtej kamizelce z napisem MINUTOS TODOS OPERADORES. No i wiedziałam już że ten pan wybawi mnie z opresji. Wprawdzie jako że nie miał konkurencji i tłumaczył się wczesną godziną poranną to wyśpiewał mi niezłą cenę (oczywiście już po wykonaniu telefonu) ale po prostu musiałam zadzwonić. I dobrze że to zrobiłam, bo okazało się że w Limie jest nie jeden dworzec autobusowy (swoją drogą wydawało mi się dziwne że to małe coś gdzie stoję to ma być dworzec obsługujący całą stolicę kraju) ale że każda firma ma swój dworzec na który dowodzi podróżnych. I skąd ja niby miałam o tym wiedzieć….? Oczywiście przed wyjazdem spytałam kierowcy na jaki dworzec dojedziemy, żeby przekazać tą informację Christianowi, i kierowca powiedział że Dworzec Zachodni. No i dobrze, czekałam sobie na dworcu zachodnim… ale dworcu tej konkretnej firmy a nie tam gdzie był Christian czyli Dworcu bardziej ogólnym który ogólnie nazywany jest Zachodnim w Limie. Mega skomplikowane to wszystko, ale na szczęście udało się mojemu koledze po jakiejś godzinie dojechać do mnie. Okazało się że specjalnie wstał chyba po 4 rano żeby dojechać na tamten dworzec który był bardzo daleko od jego domu a ten na którym byliśmy teraz jest zaraz obok niego…Strasznie mi było głupio, ale chyba widział że jestem bardzo zmęczona, brudna i ogólnie chyba wyglądałam jak siedem nieszczęść więc tylko się uśmiechnął i pojechaliśmy do niego do domu.

Mimo że było jakoś po 7 rano to w domu dużo się działo. Mieszkanko było małe ale od samego wejścia odczuć było możńa przemiłą atmosferę, rodzice interesowali się mną, pytali co chwilę czy czegoś mi nie brakuje…. Okazało się że na 2 pokojach mieszkali tu rodzice i 4 dzieci… Dorosłych dzieci. Na szczęście jeden brat już się wyprowadził i zrobiło się trochę luźniej ale zastanawiałam się jak oni tu funkcjonują. Do tego dwa psy, z czego jeden już bardzo chory i przeraźliwie głośno oddychający… I mimo że mieli takie warunki to przyjęli mnie pod swój dach. Tam to jest normalne, ludzie są tak mili, otwarci, dają to co mają… poczęstowali mnie śniadaniem złożonym z pieczywa pod różnymi postaciami, i do tego kawa. Christian musiał iść do pracy więc chętnie przystałam na propozycję kąpieli i przespania się. Gdy ja się wypakowywałam Pani domu spytała mnie czy kąpię się w ciepłej czy zimnej wodzie i odpowiedziałam że jeśli to nie problem to chętnie szybko opłukałabym się w ciepłej. W moim nowym plecaczku - który muszę przyznać sprawował się całkiem nieźle – znalazłam czyste rzeczy (których już za wiele nie było) i z uśmiechem na ustach poszłam pod prysznic. Zaraz za mną zjawiła się mama Christiana i … podała mi garnuszek z gotującą wodą.. no bo przecież chciałam wykąpać się w ciepłej… :) Okazało się że tam normą jest tylko zimna woda w kranie, na ciepłą mogą pozwolić sobie tylko bogatsi obywatele, a gdy ktoś chce wykąpać się w ciepłej to właśnie w takiej wersji – garnuszek i innym małym garnuszkiem polewanie się z góry. Problem w tym że ta woda była naprawdę gorąca i nieźle musiałam się nagimnastykować żeby w tej malutkiej łazience się nie oparzyć i jednocześnie zaczerpnąć choć trochę ciepłej kąpieli. Po kilku minutach doszłam do wprawy w mieszaniu gorącej i zimnej wody, polewaniu siebie, nakładaniu mydła itd. :) Ogólnie ciekawe doświadczenie… Potem razem ze wszystkimi swoimi rzeczami władowałam się do małego pokoju w którym oprócz 2 piętrowych łóżek nie było miejsca na wiele więcej. Więc położyłam wszystko na jedno z łóżek a na jego drugiej połówce skuliłam się i … nie pamiętam kiedy zasnęłam. Spałam dość długo, mimo zimna, bo tutaj koniec maja to przecież początek zimy więc było naprawdę chłodno.

Gdy wstałam poczęstowano mnie obiadem (szczególnie smakował mi ziemniak – sztuka jedna – w jakimś dziwnym ale naprawdę ciekawym sosie). Do tego jakiś mały kawałek mięsa, kukurydza i do popicia bardzo słodkawy napój. Oczywiście pochłonęłam wszystko w całkiem szybkim tempie bo ostatnio byłam dość głodna, i czekałam co będzie działo się dalej. Zbyt długo się nie nudziłam, bo mama i szwagierka mojego kolegi zaproponowały mi wyjście z nimi na chwilę na miasto bo musiały coś załatwić. Wzięłam aparat bez którego się nie ruszam choć po chwili żałowałam tego, gdyż dzielnica do której się wybieraliśmy nie wydała się zbyt bezpieczna. Także schowałam aparat w torebce i torebkę mocno trzymałam przy sobie. Szliśmy zwykłymi, szarymi uliczkami, pełnymi osób robiących zakupy, i dość dziwnie na mnie patrzących co utrzymywało mnie w przekonaniu że do tej części Limy chyba nieczęsto zaglądają turyści.
Po krótkiej przechadzce okazało się jaki jest cel naszej wycieczki. Szwagierka Christiana była w 8 miesiącu ciąży i może jeszcze nie tradycją ale bardzo częstym wydarzeniem przed urodzinami dziecka jest tzw. Baby Shower, czyli Dziecięcy Prysznic. U nas to wydarzenie jeszcze nie jest za bardzo znane, chociaż podobno również zaczyna pojawiać się w naszej kulturze. W Ameryce Pd jest to jednak ponoć bardzo często zwyczaj. O co chodzi? O imprezę dla przyszłej mamy i jeszcze nie narodzonego dziecka a Shower nie ma nic wspólnego z oblewaniem wodą, a jedynie z „oblewaniem” mamy i dziecka prezentami. Impreza ta pochodzi z USA i jest podobno coraz bardziej znana w zachodniej Europie… ciekawe kiedy dojdzie do nas :) Ja chyba zrobię taką imprezę gdy będę spodziewać się dziecka.. tylko ciekawe kiedy to będzie ;)) bo chyba nie za prędko… no ale odejdźmy od moich planów macierzyńskich a skupmy się na imprezie. Czego poszukiwałyśmy z przyszłą mamą i jej teściową w chińskiej dzielnicy Limy? Otóż szukałyśmy klauna (lub jak kto woli clowna) oraz innych rekwizytów jak balony, kolorowe czapeczki, plastikowe jednorazowe naczynia z nadrukami Baby Shower i wiele innych. My w Polsce jeśli mielibyśmy poszukać clowna na taką imprezę to chyba pierwszym miejscem byłby Internet… a tutaj? Wyobraźcie sobie, że w Peru znajdują się całe ulice „imprezowe”, jak je nazwałam. Wyobraźcie sobie że idziecie długa ulicą i co chwilę w głębi budynków rozciągają się przed wami setki stoisk z … wszystkim co tylko możecie sobie wyobrazić na imprezy. Wchodząc do tego tajemniczego miejsca przekracza się granicę kolorów, wzorów, niesamowitych pomysłów… Wszędzie pełno balonów, powycinanych ze styropianu i pomalowanych postaci z bajek, koszyczków na prezenty – oczywiście we wszystkich możliwych kolorach i wzorach a także rozmiarach.. Są stoiska ze wszystkim co potrzebne do podania jedzenia, po prostu trudno to określić. Chodziłam tam i nie mogłam się nadziwić jak te setki sprzedawców utrzymują się z takiego interesu… ale z ilości kupujących oraz prędkości z jaką odbywały się niekiedy zakupy mogłam przypuszczać że interes się kręci… Oprócz stoisk gdzie można było to wszystko kupić były stoiska z tym czego szukaliśmy – animatorami, clownami i innymi osobami mającymi zapewnić powodzenie imprezy. Podchodzi się do takiego stoiska, mówi się że chce się np. klowna na taką a taką datę, pracownik sprawdza dostępność klownów i przechodzi do prezentacji dostępnych animatorów. Mają oni swoje portfolio, grube albumy ze zdjęciami z imprez, z różnymi wersjami swoich ubiorów (można wybrać jaki kolor i styl ubrania klown będzie miał na naszej imprezie) a także można obejrzeć na video nagrania z takich imprez. Zauważyłam że zestaw zabaw jest jednak dość powtarzalny – każda „firma” oferowała np. zabawę polegającą na tym że przyszły tata zakładał wielka pieluchę i w niej spędzał część imprezy. W każdej była też część taneczna, więc tak naprawdę na wybór składały się czynniki finansowe oraz umiejętność przekonywania pracownika stoiska. My sami wybraliśmy Pana który był jednocześnie właścicielem stoiska jak i tym właśnie klownem, i dość trudno było w tym brzuchatym, starszym spokojnym Panu odnaleźć szalonego, kolorowego klowna ze zdjęć, ale widocznie czasem mężczyźni – jak kobiety – zmienni są :) Panie umówiły się na dzień i godzinę, wpłaciły zaliczkę i poszłyśmy dalej, kupując jeszcze serwetki, talerzyki, balony, i zamawiając wielkie styropianowe pudełko z motywem Myszki Mini, jako że urodzić się miała dziewczynka. Tak jak mówiłam nie wydawało mi się tam zbyt bezpiecznie więc mam chyba tylko dwie fotki z tego miejsca, ale może poczujecie klimat :)

I tym sposobem przyczyniłam się do organizacji Baby Shower. Zostałam na tą uroczystość również zaproszona, niestety miała się ona odbyć już po moim wyjeździe z Limy, a szkoda bo chętnie zobaczyłabym jak to wygląda. W drodze do domu dyskutowałyśmy jeszcze o szczegółach przyjęcia, czyli kto co ugotuje, kto co zrobi… Wprawdzie z tego co czytałam w internecie to przyjęcie to powinno odbywać się w gronie kobiecym i sama przyszła mama nie powinna nic w nim organizować (przypomina mi to trochę wieczór panieński…) to jednak ja właśnie z tą przyszłą mamą chodziłam po ulicach i szukałam różnych bardzo ważnych elementów zabawy, i to ona oraz różni panowie z rodziny byli również włączeni w organizację.

Myślicie że u nas taki zwyczaj by się przyjął? A może ktoś z was już się z tym spotkał w Polsce? U nas jest jakoś tak że do samych narodzin a nawet trochę po nich ani przyszli rodzice ani ich najbliżsi nie cieszą się jeszcze z narodzin, gdyż wciąż istnieje obawa że coś może pójść nie tak… mi jednak bardzo podoba się pomysł imprezy dla mamy i jej dziecka też ze względu na to, że młodzi rodzice mają okazję pobawić się, bo później gdy już maleństwo faktycznie się narodzi, to imprezy mogą być bardzo ograniczone lub wręcz mogą wypaść z „grafiku” :) Tak więc świętujmy ile się da! A poza tym jak to już nie raz wspominałam w Ameryce Pd każdy pretekst żeby się spotkać i imprezować jest dobry, więc czemu nie taki? Popieram, popieram :)

Tak się wczułyśmy w organizację tej imprezy że czas strasznie szybko przeleciał i Christian zaczął wydzwaniać denerwując się czy coś nam się nie stało. Przeszłyśmy jeszcze kilka dość ciekawych miejsc jak Plaza Italia, Barrio Chino, ale ogólnie ta część stolicy jest brudna, i niezbyt ciekawa. Gdy wróciłyśmy do domu mój kolega już czekał i powiedział mi że dobrze że poszłam z jego mamą a nie sama gdzieś, i poprosił mnie żebym będąc tu sama NIGDZIE nie wychodziła… Pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego podczas mojego pobytu na tym kontynencie, że ktoś mówi mi że mam sama nie wychodzić z domu nawet w ciągu dnia. Wszyscy mieszkańcy jednak zgodzili się że dla kogoś o moich rysach i kolorze skóry może się to źle skończyć… Okazało się że mam kilka dni spędzić w najniebezpieczniejszej dzielnicy Limy… No to ładnie….

Jak można się domyślać na kolejne wyjścia chciałam nie brać aparatu, pieniędzy.. nic… ale jednak wiedziałam że idę z samymi „tutejszymi”, do tego miał dołączyć jeszcze jeden chłopak więc przemogłam strach i wzięłam ze sobą aparat, z czego później się cieszyłam, ponieważ okazało się że idziemy do wspaniałego parku z kolorowymi fontannami, co mimo mojego kiepskiego w nocy aparatu można obejrzeć na całkiem ciekawych fotkach. Tam też spotkaliśmy się z moją znajomą z Kolumbii – Evelyn, i w kilka osób przez dość długi czas przechadzaliśmy się między strumieniami wody we wszystkich kolorach tęczy. Duże wrażenie zrobił na mnie tunel w którym ciśnienie wody było tak duże, że mimo iż otaczała nas ona z każdej strony to nie byliśmy ani trochę mokrzy. Ogólnie bardzo mi się tam podobało. Później poszliśmy na kolację nad morze, gdzie przy peruwiańskiej muzyce próbowałam typowych tutejszych potraw – anticucho (czyli taki jakby szaszłyk z mięsa, z serc czy innych części ciała zwierzaków), do tego kukurydza o tych żółtych ziarenkach dwa razy większych od naszych i bledszych, ale bardzo smacznych. Do tego dostaliśmy do spróbowania peruwiańskiego drinka – Pisco Sour na bazie alkoholu destylowanego z winogron pisco, z dodatkiem soku z limonki, białka, cukru, wody i chyba czegoś jeszcze. Do tego kilka piwek i mieliśmy dobre humory :) Moi znajomi koniecznie chcieli mi pokazać nocne życie Peru więc mimo zmęczenia oczywiście zgodziłam się na tańce, i kilkukrotne zmiany barów. Tańcowaliśmy jakoś do 3 nad ranem przy salsie i innych latynoskich hitach. Potem stwierdziliśmy że idziemy do domu bo wszyscy byli wyczerpani. Dotarliśmy do domu Christiana i poszłam szybko do łazienki za potrzebą, a kiedy wyszłam zawołali mnie na dwór i powiedzieli – szybko bierz swoje rzeczy i jedziemy do domu Edi (kolegi Evelyn). Za dużo nie miałam do gadania, ale chodziło chyba o to że ten kolega miał większe mieszkanie i nie musiałabym budzić wszystkich swoją osobą, chociaż i tak chyba narobiłam trochę hałasu gdy brałam swoje rzeczy… Trochę głupio wyszło bo nawet nie podziękowałam, nie pożegnałam się z rodziną a koniec końców już nie wróciłam do domu Christiana. Później dowiedziałam się tylko że mile mnie wspominają i że Baby Shower wypadł super! :)
Tak więc pojechaliśmy do Ediego i mimo że miało to być większe mieszkanie to miałam spać w jednoosobowym łóżku z dziewczyną którą poznałam kilka godzin wcześniej… No cóż, podczas podróży zdarzają się różne rzeczy… ja nie mam z tym problemu, mogę spać wszędzie, więc i tym razem grzecznie umyłam się (oczywiście w zimnej wodzie), przebrałam i za chwilę już spałam…

Przed zaśnięciem nie mogłam znaleźć mojego telefonu, ale miałam nadzieję że gdzieś się zapodział i musiałam liczyć na budzik w postaci mojej nowej koleżanki.

Następnego dnia okazało się że … telefon zostawiłam w taksówce. I może łatwiej by mi się było z tym pogodzić gdyby nie fakt, że Christian – gdy mu powiedziałam że nie mam telefonu – powiedział, że wprawdzie wczoraj jak wychodziliśmy to widział jakiś telefon w taksówce ale jakoś tak nie spytał czy to czasem nie nasz…. Jenyyy myślałam że go uduszę…. Byłam naprawdę zła, ale nie mogłam tego dać po sobie poznać, bo przecież przyjął mnie tu, pomagał, poświęcał czas… I nawet nie chodziło o sam telefon, by był on naprawdę stary (dostałam go na 18tkę ;) ) ale chodziło o zapisane w nim numery telefonów wszystkich moich polskich znajomych no i o zegarek oraz budzik, bo innego nie miałam. No cóż, trzeba było się z tym pogodzić.

Kolejny dzień upłynął nam na zwiedzaniu Limy i ... strachu o porwanie naszej koleżanki. Dlaczego? Otóż chodziliśmy sobie po Plaza de Armas (kolejny tak nazwany główny plac miasta), zwiedzaliśmy różne kościoły, oglądaliśmy wyroby ręczne a koleżanka Vanessa z Kolumbii która też z nami chodziła powiedziała że idzie zadzwonić do domu. I tyle ją widzieliśmy. Przez kolejnych kilka godzin nie mogliśmy jej znaleźć, miała wyłączony telefon, i nie mieliśmy pojęcia gdzie się podziała. Mieliśmy zobaczyć się w miejscu gdzie dzwoniła do domu ale tam poinformowano nas że dawno już stamtąd wyszła. No i co teraz… chodziliśmy, szukaliśmy, pytaliśmy… Ani śladu… zaczęliśmy nawet myśleć że została porwana, no bo jak można się tak rozpłynąć w powietrzu?? Po kilku godzinach kierowaliśmy się w stronę stojących niedaleko policjantów by poradzić się ich co robić w tej sytuacji… gdy Vanessa zadzwoniła i spokojnie jak gdyby nigdy nic powiedziała że jest w domu swoich innych znajomych. Evelyn i Christian się wkurzyli, nakrzyczeli na nią że co ona sobie wyobraża, że nie mogła ich zawiadomić że sobie idzie, że jest nie stąd i nie może tak po prostu bez słowa znikać… Ona jakoś nie przejęła się za bardzo i sytuacja stała się trochę napięta, ale postanowiliśmy ją olać i dalej pozwiedzać jeszcze kilka ciekawych miejsc w stolicy, między innymi wjechaliśmy na punkt widokowy San Cristobal, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć Limę jeszcze za dnia i już po ciemku. Byliśmy też w kościele gdzie podobno znajduje się ponad 25.000 szkieletów ludzkich… my widzieliśmy ich sporo, ale żeby było ich tam aż tyle….wow! Zjedliśmy też w międzyczasie obiad – zupę i danie złożone z mięsa, ryżu i warzyw, wszystko za niecałe 5 soli więc bardzo tanio.

W sumie miasto nie zrobiło na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia, poza dość typowym placem nie ma wiele do zaoferowania. Ale i tak cieszę się że mogłam odwiedzić moich znajomych i poznać nowych super ludzi. Ponieważ zbliżał się czas mojego wyjazdu, więc kupiłam szybko jakiś zegarek żeby móc kontrolować godzinę i mieć budzik – znalazłam taki za niecałe 10 zł!, i pojechaliśmy po moje rzeczy. Wszyscy razem pojechali ze mną na dworzec autobusowy. Miejsce do którego dojechaliśmy nazywało się Fiori i było takim jakby… nielegalnym dworcem. Nie było kas, nie było biletów… były dziesiątki autobusów i panów na karteczkach piszących dokąd jadą, ustawiając je na prowizorkach stołów. Podchodziło się do autobusu który wskazywał preferowany przez nas kierunek i pytało się o cenę. W ten sposób po chwili negocjacji wybierało się najtańszy przejazd i po prostu po podaniu danej kwoty pieniędzy odpowiedniej osobie wsiadało się i jechało po zebraniu chociaż większości, a najlepiej całego, autobusu. Sama nie zdecydowałabym się na przyjście tu i jechanie takimi autobusami, ale znajomi zapewniali mnie że jeśli to oni załatwią mi miejsce to wszystko będzie ok bo oni zawsze tak jeżdżą i jest dobrze. Gdybym to ja chciała dopytywać się o cenę to dostałabym ją kilka razy większą. A tak za 30 soli kupiłam bilet do Piury – na północy Peru skąd miałam przedostać się do Ekwadoru. Pożegnałam się ze znajomymi i pojechałam… o tej drodze napiszę w kolejnym wpisie.

Chciałam tylko dodać, że tego dnia rano miałam pierwszy od chyba początku mojego wyjazdu kryzys…. Miałam wszystkiego dosyć, wszystkie mnie wkurzało… chciałam wrócić do domu, do Polski, do rodziny, do pieska... Byłam wściekła na drugi już zgubiony telefon (a do tego zgubiłam przecież już w Brazylii zegarek), na to że Evelyn obiecała mi 5 razy że naładuje mi baterie do aparatu i nie naładowała, czyli miałam cały dzień być bez aparatu (na szczęście udało się to inaczej rozwiązać), na to że umawialiśmy się że wyjdziemy o 8 z mieszkania a przez ich ociąganie się wyszliśmy o 11…A do tego jak włączyłam aparat to okazało się że nie ma na nim zdjęć które zrobiłam podczas ostatnich chyba 2 tygodni!!! Potem na szczęście okazało się że jakoś dziwnie się ukryły i dzięki pomocy Ediego odzyskałam je, ale przestraszyłam się nieźle… Po prostu byłam chyba już mega zmęczona tym wszystkim, tym przemieszczaniem się cały czas, tym jacy to ludzie stąd mają olewa na wszystko, na umawianie się na konkretną godzinę, wszystko jest dla nich ok, a ja raz chciałam o czasie wyjść i móc cały dzień pozwiedzać… Bardzo się wtedy cieszyłam że przebywam moją podróż sama, bo gdybym jechała z kimś kto miałby takie podejście… jeny chyba bym zabiła! Ta ich „mańana” jest fajna, to że są tacy wyluzowani zadziwia, ale czasem ma się tego po prostu dosyć… dlatego też po raz kolejny stwierdziłam że chyba jednak nie mogłabym tu żyć i pracować… te kraje są dla mnie fajne do zwiedzenia, ale na dłuższą metę… nie dziękuję.

Także opuszczam Peru. Piękne miejsca, fajowi ludzie, niezapomniane chwile… kto wie, może kiedyś tu wrócę… ale na pewno tylko na jakiś czas, na tydzień, dwa, miesiąc… ale żyć wolę w Europie :) Pozdrawiam



 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (46)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
izabielerzewska
izabielerzewska - 2010-09-13 17:50
Przeraziła mnie ta droga dwudziestogodzinna do Limy... Ja bym na pewno była jedną z tych wymiotujących... :o :/
Imprezowa ulica w Limie!!! Aaaa! Ja to widzę! ;D
Podoba mi się pomysł Baby Shower'a. ;] Jak będziesz się spodziewać dzidziusia to nie martw się, ogarnę temat. :]
A Lima ze zdjęć przypomina mi trochę Barcelone. :)
 
 
mabipoland
Magdalena B.
zwiedziła 5.5% świata (11 państw)
Zasoby: 130 wpisów130 245 komentarzy245 3331 zdjęć3331 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.06.2010 - 07.06.2010
 
 
30.05.2010 - 01.06.2010
 
 
19.05.2010 - 27.05.2010