Z Manty pojechałam do Quito. Miałam tam zarezerwowany lot już do Europy, ale przez Kolumbię. Rezerwując ten lot jeszcze w Brazylii pomyślałam sobie że jeśli jest taka możliwość, to odwiedzę jeszcze moich znajomych w Bogocie, ponieważ zdawałam sobie sprawę że mogę ich nigdy więcej nie zobaczyć. Oczywiście we wszystkich krajach poznając kolejne osoby i zawiązując przyjaźnie zapewniało się, że na pewno jeszcze kiedyś się spotkamy, jeszcze kiedyś się poodwiedzamy… Wszyscy zdają sobie jednak sprawę, że bardzo mały procent tych obietnic zostanie spełniony. Dlatego gdy w możliwościach lotu z Ekwadoru do Hiszpanii znalazłam stosunkowo tani (trochę ponad 460 euro) bilet, który miał przesiadkę w Bogocie i tam przerwę trwającą 8 h to stwierdziłam że to super okazja żeby jeszcze spotkać się z ulubionymi znajomymi tam. I tak też się stało.
W Quito byłam rano 2 czerwca. Początkowo w planach miałam jeszcze zwiedzanie tego miasta, ale koniec końców zabrakło mi czasu. I tak byłam z siebie dumna że udało mi się przejechać wszystko prawie zgodnie z moim planem robionym skrzętnie w Brazylii jakieś 2 miesiące wcześniej. W sumie jedyne czego nie udało mi się zobaczyć to mury Chan-Chan w Trujillo (na północy Peru), ale słyszałam zbyt wiele negatywnych opinii jeśli chodzi o bezpieczeństwo w tym miejscu, więc odpuściłam. Trochę dłużej niż planowałam zostałam natomiast w Arequipa, i tak jakoś mi ten czas się poprzesuwał, a jednak wspaniale się ułożył. 1,5 miesiąca w drodze, ponad 20 odwiedzonych miast, setki poznanych ludzi… coś niesamowitego. W samym Quito nie miałam czasu nad tym wszystkim rozmyślać, bo gdy tylko wysiadłam z autobusu, który na szczęście miał tylko minimalne opóźnienie, to wsiadłam do taksówki (oczywiście po wcześniejszym wytargowaniu korzystnej ceny) i pojechałam na lotnisko (podsumowania będą później :) ) Kupiłam sobie jeszcze coś do jedzenia, jakieś ostatnie pamiątki a że tutaj walutą są dolary to trochę ich zostawiłam bo na pewno łatwiej wymienić je w Polsce niż sole czy peso. Wracałam zadowolona że nie dość że co nieco zostało mi jeszcze na koncie, to jeszcze z dolarami w ręku.
Niestety przed samą odprawą w Quito czekała mnie niemiła niespodzianka. Otóż okazało się że należy zapłacić ponad 40 dolarów opłaty lotniskowej… Można było płacić TYLKO dolarami i TYLKO gotówką. Ja na szczęście miałam jeszcze trochę tych odłożonych dolarów, więc zapłaciłam. Oczywiście – jak pewnie większość ludzi tam – najpierw powkurzałam się na osoby tam pracujące, że co to w ogóle za opłata, że nikt nigdy o niej nie mówił, ani przewoźnik, ani na lotnisku… Panie z poważną miną słuchały i na moje pytanie „a co by było gdyby zabrakło mi pieniędzy” odpowiadały tylko ze stoickim spokojem „to by Pani nie poleciała”… Wyobrażacie sobie?? Nieźle byłam wkuta. To jednak sporo pieniędzy. To ponad 150 zł. Tak po prostu, ich widzimisię. Sami przyznali że mogą nakładać takie opłaty bo nie mają tu w Ekwadorze konkurencji... ehh.... Później już po powrocie dowiedziałam się że podobne niespodzianki spotykały czasem Beatę Pawlikowską podczas swoich licznych podróży po świecie. To i tak jednak mnie nie uspokoiło, więc wszystkich ostrzegam – nigdy przed wejściem na pokład samolotu nie pozbywajcie się wszystkich pieniędzy… Po zapłaceniu, odprawieniu się i przejściu do odpowiedniej poczekalni czekałam na jeden z moich ostatnich lotów. Minął on szybko i po 1.5 godziny byłam w Bogocie.
A tam co? Przez te 8 godzin zdążyłam pojechać do miasta, spotkać się z kilkoma osobami, zjeść smaczny kolumbijski obiadek, powspominać, wypić piwko, spotkać innych znajomych. Bardzo miło że przyszli tylko ze względu na mnie, często urwali się nawet z zajęć :) Super… I tak zleciał mi czas, po 19 musiałabym być już z powrotem na lotnisku, ponieważ czekał mnie tym razem dłuższy, bo 11 godzinny lot do Barcelony. Także był 2 czerwca, godzina 20… i żegnałam się z Ameryką Południową.
Do Barcelony przyleciałam o 14:40 dnia następnego. Na szczęście też udało się to bez opóźnień, bo kolejny lot Barcelona – Berlin miałam o 16:25. Rodzice już wyjechali do Berlina żeby mnie odebrać (w końcu trochę się stęsknili po tych prawie 9 miesiącach)…. A tu… niespodzianka… już tak blisko domu, a taka akcja… Na początku stwierdziłam że nikomu o tym nie powiem, nie mówiąc o opisywaniu tutaj na blogu, ale stwierdziłam że ku przestrodze jednak „pochwalę” się co zrobiłam i jak z tego wybrnęłam.. w końcu przez te wszystkie miesiące opisywałam wam różne akcje, więc czemu nie to… było mi głupio, ale na błędach trzeba się uczyć. Ten błąd kosztował mnie jednak dość drogo….
O co chodzi? Otóż w Barcelonie ładnie wysiadłam z samolotu, odebrałam mój plecak i biegiem leciałam na inny terminal z którego miał być odlot do Berlina. Biegłam jak głupia, bo było to dość daleko, i na ostatnią chwilę wpadłam na terminal. Kolejka już była mała, bo widocznie wszyscy się już odprawili, więc dobiegam tam, pokazuję paszport i… słyszę że dziś nie polecę…. Nogi się pode mną ugięły… łzy napłynęły do oczu… Pomyślałam że nie zdążyłam, że zamknęli już wejście, że po prostu spóźniłam się na samolot… no ok., to jeszcze bym sobie wybaczyła, zdarza się, mogłam biec szybciej… Ale okazało się coś innego. Na ten lot bym zdążyła. Gdybym… no właśnie! Gdybym miała na niego bilet!! A okazało się że bilet który razem z siostrą kupowałyśmy pierwszego kwietnia był… NA DZIEŃ WCZEŚNIEJ!!! Czujecie to?? Kupiłam bilet z Quito do Barcelony na 2 czerwca a z Barcelony do Berlina… też na 2 czerwca!!! To był faktyczny PRIMA APRILIS!!! Nie wiem gdzie ja miałam głowę! A przecież tyle razy patrzyłam na ten bilet, sprawdzałam czy godziny się zgadzają… Nie mam pojęcia o czym ja wtedy myślałam że uciekł mi ten jeden dzień… Przecież całą noc leciałam nad oceanem więc logiczne było że w Barcelonie będę następnego dnia…. Jezu jaka byłam na siebie wściekła… łzy zaczęły mi lecieć jak głupie… z bezradności, ze zmęczenia… Może bym się tak nie przejęła, została u znajomego w Barcelonie i poleciała jutro, ale wiedziałam że MUSZĘ lecieć tego samego dnia bo dnia następnego miałam iść z moim przyjacielem jako partnerka na ślub jego brata. Nie mogłam go zawieść! Płakałam tak może z minutę, ludzie dziwnie na mnie patrzyli, jacyś Niemcy podeszli nawet pytając co się stało i jak mogą mi pomóc… a ja nie mogłam wydusić z siebie słowa. Babka z linii lotniczych powiedziała że jak się pospieszę to mogę jeszcze kupić bilet na ten sam lot… no dobrze, pewnie będzie bardzo drogi ale nie mam wyjścia. Wprawdzie nie wiedziałam ile pieniędzy zostało mi na koncie, ale musiałam spróbować. Tak więc biegnę do okienka Easyjet a inna Pani mówi mi że niestety bramki już są zamknięte i że następny lot jutro… Prosiłam ją, błagałam, tłumaczyłam że to wyjątkowa sytuacja…. Była nieugięta… Poddałam się… Jakaś osoba podeszła do mnie mówiąc że Air Berlin ma niedługo jakiś lot do Berlina z innego terminala i że mam spróbować tam. Pobiegłam więc… płacząc, modląc się, przeklinając w myślach… Znalazłam okienko Air Berlin i owszem! Był lot za niecałą godzinę! No to super!!! Czerwona od płaczu ale już troszkę uśmiechająca się poprosiłam o miejsce w tym samolocie. Miał kosztować trochę ponad 200 euro… 800 zł za głupotę… Ostatnie pieniądze jakie zostały mi na koncie… No ale dobrze, kolejny raz powtarzałam sobie że za głupotę się płaci, więc podałam kartę żeby zapłacić. Niestety… karta nie działała… Pani z okienka próbowała 3 razy, w międzyczasie częstując mnie cukierkami żebym się uspokoiła… a ja z każdą próbą robiłam się coraz bardziej blada… Ale nie mogłam tracić głowy i nadziei. Może to u nich jest jakiś błąd, przecież mogę wyciągnąć pieniądze z bankomatu. Minuty uciekały, więc biegałam szukając bankomatu… Ten jak na złość też nie działał… próbowałam kilka razy… Nie i koniec… traciłam siły… wróciłam do okienka Air Berlin ale nie mogli nic poradzić… postanowiłam spróbować jeszcze raz z tym bankomatem, może ma jakąś blokadę i mogę wyciągnąć tylko mniejszą kwotę… spróbowałam 150 euro i … udało się! Ale na tym się skończyło… nie chciało dać mi ani centa więcej… przypomniałam sobie że mam jeszcze chyba jakieś dolary… zaczęłam w mega tempie szukać po wszystkich kieszeniach, torebkach, zakamarkach i uzbierałam… trochę więcej niż to co było potrzebne! Boże jakie szczęście!! Biegnę więc do okienka Air Berlin i co? Otóż nie można płacić w dolarach, przyjmowane są tylko euro… a minuty leciały.. czułam jak mój jedyny samolot oddala się… Na szczęście niedaleko znalazłam bankomat i wymieniłam wszystkie posiadane dolary na euro. Boże jakiego miałam fuksa… starczyło dokładnie na bilet i zostało mi jakieś 3 euro w dłoni. A w drugiej najszczęśliwsza na świecie trzymałam bilet do Berlina!! No i udało się… przeszłam przez ten koszmar, biedniejsza o 200 euro, ale bogatsza o bilet do domu… pobiegłam do okienka check-inu i dostałam się za bramki. Na szczęście nie musiałam już martwić się o bagaż, bo wiedziałam że nie przekracza dozwolonej wagi. Ufff mogłam chwilę odpocząć.. Jeszcze tylko jedno. Trzeba było zadzwonić do rodzinki i powiedzieć że mają być na innym berlińskim lotnisku i o godzinę później… Na szczęście zostały mi te 3 euro w kieszeni, za które zadzwoniłam z automatu (no bo przecież oba telefony zostały gdzieś w świecie) i jeszcze zostało mi na bułkę… a umierałam z głodu. Na szczęście byłam już w samolocie… nie mogłam uwierzyć…
Tak jak wam pisałam, nie chciałam nawet mojej rodzinie się przyznać co wykombinowałam, wolałam powiedzieć że samolot mi po prostu uciekł, ale jednak zdecydowałam się przyznać… więc pamiętajcie… poza zostawieniem sobie jakichś pieniędzy awaryjnie w kieszeniach zawsze sprawdźcie czy dobrze zarezerwowaliście bilet!! ;))
ŻEGNAJ AMERYKO!!! WITAJ EUROPO!!!!