Geoblog.pl    mabipoland    Podróże    Ekwador    Manta czyli ostatnie dni w Ameryce Pd
Zwiń mapę
2010
31
maj

Manta czyli ostatnie dni w Ameryce Pd

 
Ekwador
Ekwador, Manta
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 286 km
 
Jestem na ostatnim etapie swojej podróży. To do tego momentu sięga zrobiona przeze mnie przed wyjazdem mapa. Po mieście Cuenca miałam odwiedzić jeszcze tylko Jaime w miejscowości Manta, którego również poznałam w Kolumbii. O 19:00 dnia 30 maja dotarłam do Gualaquil i na szczęście już po 15 minutach (po zapłaceniu aż 0,10 USD za wejście na terminal) wsiadałam do kolejnego autobusu jadącego do Manty (ta przyjemność kosztowała mnie 5,20 USD w firmie Reina del Camino). Przed ruszeniem jeszcze weszli policjanci i nagrywali wszystkich podróżujących na kamerze….Zauważyłam też że tutaj nie ma już – jak w poprzednich krajach – kartek z numerkiem, przyczepianych do bagażu, chroniących przed kradzieżą. Więc musiałam pamiętać żeby zwrócić większą uwagę podczas wyjmowania bagażu na końcu trasy… Minus dla Ekwadoru ;)

Po drodze mijaliśmy ogromne uprawy bananów oraz bardzo ciekawe domy na wysokich belach. W autobusie poprosiłam o przysługę jakichś państwa żeby pożyczyli mi telefon abym mogła poinformować Jaime kiedy dotrę do jego miejscowości. I po 3 godzinach dojeżdżałam już zmęczona i głodna ale szczęśliwa. Kolega odebrał mnie razem z jakimś swoim kolegą jego autem (potem powiem coś więcej na ten temat), pojechaliśmy do rodzinnego domu Jamie, który był w wiosce obok i… bardzo szybko padłam spać. Jednak podróże męczą… a po takim czasie, tylu dniach w podróży, brudna, często głodna, zaczęłam marzyć o moim własnym łóżeczku… Nie powinnam narzekać bo dostałam swój pokój ale jednak odezwała się tęsknota za rodzinką…

Następnego dnia rano Jaime był w pracy więc miałam czas dla siebie, zjadłam śniadanko podane przez jego siostrę i mamę, posiedziałam na necie, odpoczęłam, a na obiad przyszedł już mój przemiły, niziutki (miał chyba z 1,40 :) ) kolega. Zjedliśmy pyszną rybkę (cała jego rodzina pracuje w rybołówstwie z czego utrzymuje się większość wioski), do tego ryż, warzywa, obowiązkowe smażone banany (mimo że nie lubię bananów to te były całkiem smaczne!). Była też dobra zupka. Najedzona i wypoczęta poszłam z Jaime zwiedzić wioskę. Przeszliśmy się nad morze, na kamieniste wybrzeże, oglądaliśmy nowo powstającą stocznię, leniwe, spokojne miasteczko gdzie mieszkańcy większość życia spędzają w hamakach wywieszonych we wszystkich możliwych miejscach, na przykład przy drzwiach wyjściowych, prawie że na ulicy. Te hamaki bardzo mi się podobały, oddawały nastawienie Ekwadorczyków do życia – najważniejsza jest rodzina i bliskie z nią przebywanie.

Przeszliśmy tak plażą z tej malutkiej miejscowości Jaramijó do Manty (która ma prawie 200.000 mieszkańców i jest jednym z najważniejszych miast kraju), tam również troszkę pochodziliśmy, kupiłam sobie jakieś tanie płyty z ekwadorską oraz typowo latynoską muzyką, chciałam wymienić jeszcze sole które pozostały mi po Peru ale przelicznik był jak z księżyca więc zrezygnowałam, poszliśmy znów na uroczą plażę a ponieważ zaczął wiać jakiś nieprzyjemny wiatr to postanowiliśmy odwiedzić Trainees którzy też są tu przez AIESEC-a, między nimi Polka Iwona, którą poznałam już wcześniej mailowo właśnie dzięki Jaime, ponieważ ona jakieś dwa miesiące wcześniej zrobiła podobną trasę jak ja, tylko w druge stronę (od Ekwadoru do Brazylii) i kilka rzeczy mi podpowiedziała, gdzie warto jechać a gdzie nie, gdzie należy uważać, i inne praktyczne wskazówki. Także poszliśmy do mieszkania Trainees z ekwadorskim alkoholem – cańą, posiedzieliśmy, popiliśmy, pogadaliśmy i jakoś koło 21 wracaliśmy do domu Jamie.

A jak się tam dostaliśmy? Na piechotę było dość daleko. Samochodu Jaime nie miał. Nikt z rodziny by po niego nie przyjechał. Wziąć normalną taksówkę – za drogo. Więc wymyślono tam inne wyjście – taksówki prywatne, takie na lewo, tańsze niż normalne. Nazywa się je potocznie „Taxi Amigo” czyli „Taxi przyjacielskie”. Chodzi o to, że praktycznie wszyscy znają w swojej okolicy kogoś kto się zajmuje takimi usługami. Gdy potrzebujemy podwiezienia – dzwonimy do naszego znajomego który ma Taxi Amigo i podwozi nas jak normalna taksówka. Różnica jest taka że nie ma taksometrów, nei ma żadnych oznaczeń na samochodach. Oni podobno już z doświadczenia widzą które auto to taxi Amigo a które nie, na które można też pomachać na ulicy ręką i zabierze. Mają nawet w Mancie stałe punkty, oczywiście w żaden sposób nieoznaczone, którędy zawsze takie niby-taxi przejeżdża i zbiera chętne osoby. Taka przyjemność kosztuje zazwyczaj naprawdę bardzo mało, my chyba żeby dojechać do tej mieściny Jaime (a jechaliśmy jakieś 15 minut) zapłaciliśmy chyba 1 dolara. Także również tym razem mój kolega zadzwonił po swojego taxi-amigo i bezpiecznie, szybko dostaliśmy się do mieszkania. Ponieważ nie było tam dużo więcej do roboty więc poszliśmy spać.

Kolejny dzień minął również na chodzeniu po tych dwóch miasteczkach, poleżeliśmy na plaży, ponieważ tam w przeciwieństwie do zimnych już Chile, Peru czy nawet Argentyny, gdzie zaczynała się powoli zima – było cieplutko. W końcu byliśmy naprawdę blisko równika! Wprawdzie wiał wiatr ale leżało się naprawdę miło. Zjedliśmy też obiadek przy plaży, takiego pysznego szaszłyka nazywanego ładnie „brocheta”, do tego smażone banany, zimne piwko… upajałam się ostatnimi chwilami nad Pacyfikiem… nie wiem kiedy kolejny raz będę miała okazję posiedzieć na plaży, szczególnie w Ameryce Południowej…

Poszliśmy też znów na chwilę do Iwony i innych Trainees, w sumie już się pożegnać, i o 18 zbieraliśmy się do domu, żeby się spakować, bo o 22 miałam już autobus do stolicy Państwa – Quito.

Podsumowując Mantę bardzo miło spędziłam tam czas. Zjadłam wiele nowych i ciekawych potraw - sopa con cańa, ryże pod różnymi postaciami, z mięsem, z rybką, chifles, czyli smażone banany, pojawiły się też ceviche (tu Peruwiańczycy i Ekwadorczycy kłócą się z którego kraju faktycznie to danie pochodzi), tortille pod różnymi postaciami, pan de almidon (czyli chleb skrobiowy), piłam cańa, piwko, wodę kokosową… rewelacja. Kuchnia naprawdę bardzo mi smakowała. Szkoda że tak krótko tam byłam. A może to i lepiej bo wyjechałabym z jeszcze kilkoma dodatkowymi kilogramami…

Poza jedzeniem spokojne, wręcz leniwe życie… wiele godzin dziennie spędzanych na hamakach, szwędanie się po uliczkach, które wszystkie wyglądają tak samo i naprawdę łatwo się zgubić… Większość domów ma kolumny, większość jest szarych… trochę to smutne, ale wesołe roześmiane dzieciaki szalejące na tych ulicach na pewno rozweselają ten widok. Często widzi się jednak również dzieci które pracują, co podobno jest dużym problemem w kraju. Dzieci pomagające rodzicom lub same sprzedające coś na ulicy to widok bardzo częsty. Często spotyka się też psy i koty, co w poprzednich krajach nie było tak powszechne.

Aaa no i jeszcze jedno – kolejny akcent polski w świecie :) Jednym z typowych ekwadorskich napojów jest napój z owsa, który nazywany jest „AVENA POLACA”, czyli jakby „Owies polski”. Oczywiście z Jaime przez całe dwa dni szukaliśmy typowych wózków które ten napój sprzedają, bo po prostu musiałam spróbować. Dosłownie na kilka minut przed moim wyjazdem z Manty znaleźliśmy ten tajemniczy wózeczek i kupiliśmy po kubku Aveny, taki kubek kosztował niecałego dolara. Napój był bardzo smaczny, piłam coś podobnego już w Kolumbii, ale tam nie miało to przydomku „polskie” :) Z czego robi się Avenę? Z mąki owsianej, wody, goździków, cynamonu, cukru i mleka. Smak specjalny, ale jak dla mnie super. Na zdjęciach zobaczycie jak ją spożywamy :)

I tym sposobem, najedzona i wypoczęta, o 22 ruszyłam w drogę z Manty do Quito, która trwała jakieś 7 h i kosztowała mnie 10 dolarów (Reina del Camino)

To prawie koniec mojej wyprawy…
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (47)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
izabielerzewska
izabielerzewska - 2010-09-13 18:24
Tu już spokojniej, bezpieczniej, bardziej kolorowo. Ufff... ;)
Fajne te wielkie ryby w mieście. ;P
A "Avena Polaca" dlaczego nazywa się "Polaca"?
 
 
mabipoland
Magdalena B.
zwiedziła 5.5% świata (11 państw)
Zasoby: 130 wpisów130 245 komentarzy245 3331 zdjęć3331 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.06.2010 - 07.06.2010
 
 
30.05.2010 - 01.06.2010
 
 
19.05.2010 - 27.05.2010