Tak się jakoś dziwnie złożyło – zupełnie nie z mojej winy ;) – że moje urodziny przypadają na ostatni dzień roku, a co za tym idzie zazwyczaj albo mam podwójną imprezę, albo znajomi zapominają o złożeniu mi życzeń, przejęci zbliżającą się najważniejszą imprezą w roku :)
Ten dzień w tym roku był wyjątkowy, szczególny. Tak samo jak święta – pierwszy raz spędzony poza Polską. Jak minął? Miło ale bez rewelacji. Opowiem oczywiście i fotki też wrzucę.
Najpierw jednak tu publicznie chcę podziękować za życzonka urodzinowe których jednak sporo dostałam od rodzinki i znajomych. Niestety niektórzy polscy znajomi zawiedli (powód – patrz wyżej), ale za to ludzie poznani w Kolumbii na Facebook-u obrzucili mnie życzeniami, i zapewnili że tęsknią… milutko….
Nic jednak nie przebije prezentu jaki zrobiła mi moja najwspanialsza rodzinka!! Dawno tak nie płakałam… łzy leciały mi jak głupie a oni mogli to oglądać w kamerce ;) Przepiękny i prześmieszny film z mojego rodzinnego domu z moimi najbliższymi w roli głównej… to mogły wymyślić tylko moje zwariowane siostry ;) Naprawdę super prezent, najlepszy jaki mogłam sobie wyobrazić i dziękuję tu publicznie raz jeszcze wszystkim jego twórcom i wykonawcom!
No ale jak tutaj spędziłam ten dzień? W sumie opowieść musiałabym zacząć od dnia wcześniej, kiedy to Aira sprytnie podpytała mnie w jaki sposób my spędzamy urodziny w Polse, co bym czuła się jak w domu. Jak w domu to się nie czułam, ale było całkiem miło. Okazało się, że jedna z tradycji która od zawsze występuje w moim domu rodzinnym na urodziny – a mianowicie wczesno-ranne wkroczenie do pokoju jubilata i wyśpiewanie sto lat, razem z wręczeniem prezentu - też jest tutaj praktykowana. Poza tym opowiedziałam Airze że u nas najczęściej robi się urodzinową kawę, z tortem, dmuchaniem świeczek i szampanem. Tak więc po południu robiłyśmy tort dla mnie :) Całkiem smaczny, na biszkoptach moczonych w napoju gazowanym, z masą z mleka, jajek, i mąki no i z galaretką. To przygotowania dnia poprzedniego.
A jak sam dzień 31.12 wyglądał? Obudziłam się sama, bez śpiewów i krzyków.. trochę smutno, no ale przyzwyczaiłam się że to jednak nie mój rodzinny kraj. Wykąpałam się i podczas gdy rozmawiałam z rodzinką na Skypie – rodzina Airy wkroczyła i zaczęła się drzeć w niebogłosy brazylijskim Sto Lat :) Hehe śmiechowo. Miło mi się zrobiło, a do tego moi rodzice mogli zobaczyć tą akcję i rodzinka brazylijska mogli poznać ich. Także życzenia załatwione. Bez prezentu, no ale dostałam od nich prezent na święta więc nie mogę zbyt wiele oczekiwać.
Aha zapomniałam dodać że wczoraj pytali mi się co chciałabym zjeść na urodzinowy obiad. Śmiać mi się chciało, bo na końcu języka miałam „pierogi!!!” „bigos!!!” albo chociaż „schabowego!!!” ;) ale grzecznie powiedziałam że nie mam jakichś większych wymagań, tylko chętnie zjadłabym jakieś warzywa. No bo przecież wiedziałam że z ich uwielbieniem i przyzwyczajeniem do jedzenia codziennie tego samego zestawu nietaktem byłoby proponowanie czegoś polskiego, co w dodatku ciężko byłoby zrobić bo brakuje tu wielu naszych składników. Także na obiad był ryż, jakieś żeberka no i dużo warzyw :) Najadłam się ich chyba na zapas, hihi. Aż za dużo. A oni zaraz po zjedzeniu wnieśli mój tort!! Zaśpiewali mi jeszcze raz ichniejsze Sto Lat i zjedliśmy ciasto, nawet smaczne. A potem każdy rozszedł się do swoich zajęć, czyli rodzice do sklepu, bo dziś duży ruch, a my do swoich kompów. W pewnej chwili Lucas przyszedł i dał mi prezent :) Ale miło!!! Były to 4 mini buteleczki tutejszego alkoholu – cachaca (coś jak wódka, ale ma inny smak, i chyba jest słabsza) i dużo smacznych czekoladowych cukierków. Ucieszyłam się, miło mi się zrobiło.
Reszta dnia upłynęła nudno, leniwie. Cały dzień padało, więc nie było nawet za bardzo jak wyjść na dwór. Za to udało mi się nadrobić rozmowy i popisać maile do znajomych.
Koło 19 stwierdziłam że zacznę się szykować na imprezę, bo mówili że kolo 21-22 pójdziemy. W planie było wyjście do „Club Buenopolis”, jednego z chyba 3 miejsc gdzie w tej mieścinie odbywał się sylwester. Tu w Brazylii, jak i w Kolumbii – więc pewnie ogólnie w tutejszych krajach – ostatni dzień roku spędza się raczej z rodziną a nie z przyjaciółmi jak u nas. Dlatego miejsce do którego się wybieraliśmy było pełno rodziny Airy. Wymyślili że najbliższa rodzina ubierze się w takie same koszulki, i mi też załatwili (tzn musiałam ją sobie kupić). Koszulka fajna, biała, z przodu napis Revellon 2010 (Sylwester 2010) a z tyłu napisy typu „miłość, szczęście, radość, pokój” itp – wszystko w kolorze srebrnym.
Także po 20 byłam już gotowa… i sporo sobie poczekałam. Sklep zamknęli chyba koło 21:30, zaczęli się szykować, tata Airy poszedł spać i w końcu został w domu bo się źle czuł. I koniec końców na imprezę sylwestrową wyszliśmy z domu o godz. 23:30 i byliśmy na miejscu za 15 dwunasta! Jak się okazało nie byliśmy ostatnimi przybyłymi, bo z ok. 200 osób nie wszyscy jeszcze odnaleźli swoje stoliki. Zespół też jeszcze nie zaczął grać. Także dziwnie strasznie. Do 12 zdążyli zagrać 3 piosenki, znane przeboje amerykańskie jak Queen. Spojrzałam na zegarek i była 00:05. A tu nic. W końcu ktoś ruszył się z miejsca i wszyscy zaczęli sobie składać życzenia. Nie było szampana, nie było odliczania, nie było nawet fajerwerków. Tzn. na dworze były, ale sala miała zasłonięte okna i nie było nic widać. Po długości strzałów stwierdziłam jednak że i tak za wiele nie straciłam…. Złożyłam życzenia najbliższej rodzinie Airy, i ludzie zabrali się do tańca, kupowali jakieś przekąski no i piwo. Wstęp kosztował 30 reali (ok. 45 zł) ale w cenie nie było alkoholu ani jedzenia. Tylko wejście i muzyka. Także ja chyba kupiłam 2 duże piwa, z których jak opisywałam nie raz każdy sobie nalewał, więc za bardzo nawet nie poczułam bąbelków ;) Wyciągali mnie do tańca – szczególnie Airy babcia – ale muzyka była totalnie beznadziejna – jakieś brazylijskie disco-polo albo hity sprzed 50 lat. Tzn nie wiem bo nie znam, ale tak to brzmiało. Oni się dość bawili, ale ja może 3 piosenki przetańczyłam i resztę czasu siedziałam. Znów zatęskniłam za Kolumbią, w której ludzie w tym czasie pewnie wariowali przy salsie, bachacie albo reggaettonie.. I tam znalazłoby się wielu partnerów do tańca, a tutaj każdy podrygiwał sobie sam, jak chciał, Alebo ewentualnie ze swoją parą. Także ogólnie średnio. Ok. 3 spytali mi się czy chcę iść, więc zwinęliśmy się do domu.
Wprawdzie nie wiem gdzie spędzałabym sylwestra gdybym była w Polsce, ale tutejszy nie przypadł mi jakoś do gustu. Może nie ci ludzie, nie ta muzyka, nie ten alkohol ;) No ale na pewno mam kolejne doświadczenie, którym się właśnie z wami podzieliłam… A na fotkach jak zwykle to co moje oczy widziały.
SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!!!!!