No i się wybraliśmy. Szybka organizacja, oczywiście w rękach Polaków, i w sumie w jeden dzień zarezerwowaliśmy hostel, kupiliśmy bilety na autobus i obmyśliliśmy co chcemy zobaczyć w tym znanym mieście. Wybraliśmy się w piątkę – Konrad, Milena, Vic i nowy Kolumbijczyk - Juan Sebastian. Wyjechaliśmy w czwartek w nocy (musieliśmy poprosić w pracy o jeden dzień wolnego), a wróciliśmy w niedziele w nocy. W sumie 2,5 dnia na miejscu. Podroż trwała 8 h, a w drogę powrotna 9 bo były jakieś problemy na drodze. Bilet na autobus kosztował nas 80 reali w każdą stronę (jakieś 120zl) a hostel 32 reale za noc. Mieliśmy nadzieję że uda nam się przenocować u kogoś z AIESECa, ale jakoś nikogo na szybko nie znaleźliśmy. Stwierdziliśmy że nie będziemy polegać na Brazylijczykach tylko sami sobie wszystko zorganizujemy. I dobrze na tym wyszliśmy, bo wydaje nam się, że gdybyśmy wybrali się z leniwą brazylijską ekipą to nie zwiedzilibyśmy tyle ile udało nam się zobaczyć.
Co o samym mieście? São Paulo to ogromne, liczące ponad 11 milionów mieszkańców miasto, które jest największym miastem całej Ameryki Południowej. Jest położone niedaleko wybrzeża Oceanu Atlantyckiego, ale niestety nie ma dostępu do morza. To wielkie zbiorowisko ogromnych drapaczy chmur, gdzie toczy się intensywne życie biznesowe. Jest z pewnością brzydsze niż Rio de Janeiro, ale ma coś w sobie…
Jak minęła nam wyprawa? W piątek rano po przyjechaniu na dworzec udaliśmy się metrem do hostelu Vergueiro. Metro ułatwia bardzo poruszanie się po tym mieście. Na ulicach korki są tak wielkie, że korzystanie z autobusów czy taksówek bardzo wydłuża czas poruszania się, dlatego jeździliśmy tylko metrem no i chodziliśmy pieszo. Hostel może nie był pięciogwiazdkowy, ale całkiem sympatyczny, dostaliśmy 5 osobowy pokój, z dwoma łóżkami piętrowymi i jednym zwykłym, mieliśmy 2 łazienki, także super. Właścicielem hostelu był śmieszny chińczyk który zwiedził chyba cały świat.
Postanowiliśmy nie tracić czasu i od razu po śniadaniu (które dostaliśmy za darmo) poszliśmy zwiedzać. Zaczęliśmy od dzielnicy Liberdade, obok której mieszkaliśmy, a która jest dzielnicą japońską. W sumie na ulicach większość ludzi stanowią osoby skośnookie, pochodzenia azjatyckiego. Ulice również wyglądają jak Chiny czy Japonia. Będąc tam można się poczuć jakbyśmy wybrali się na inną część globu. Typowe azjatyckie ozdoby, napisy w ichniejszych językach, ale także różne dziwne brazylijskie owoce, jak wielka „jaca”, nieporzypominająca niczego, a w smaku nawet dość smaczna, choć bardzo słodka. Na zdjęciach możecie zobaczyć jak się ją otwiera i jak się je :) Dalej rożne ciekawe kościoły i bazyliki, zielone place (między innymi Praca Se), targi, np. ten na którym poznaliśmy przemiłą indyjsko-brazylijska parę, która częstowała nas jedzeniem, dając do spróbowania indyjskie potrawy. Bardzo mili ludzie. Jak zwykle oczywiście „água de coco”, a także ogromny targ Mercado Municipal z wielkim wyborem tamtejszych przedziwnych owoców, mięs, ryb, słodyczy i czego jeszcze dusza zapragnie. Przypominał on targ w Barcelonie obok Ramblas. Tam też zjedliśmy obiad w postaci pastela (takie smażone w oleju ciasto z nadzieniem w środku), a ponieważ rzeczą typową w tutejszej kuchni jest właśnie pastel z bacalao (dorsz) to tez takiego zamówiliśmy, tzn. oni zamówili a ja zdecydowałam się na kurczaczka w środku, bo ryba miała oliwki których nie lubię. W każdym razie taki pastel był tam strasznie drogi, bo kosztował 9 reali (jakies 13zl), gdzie pod moja pracą można dostać 4 pastele za 1 Real :) no ale tamten był o wiele większy i miał nieporównywalnie więcej nadzienia. No i w ogóle był lepszy bo z São Paulo! :) Na tym targu odkryliśmy też ciekawostkę – zainteresował nas wielki plakat mówiący o tym, że w Brazylii jest legalne jedzenie mięsa z ... krokodyla! Chłopacy wdali się w rozmowę na ten temat z panami rzeźnikami, którzy namawiali nas nawet na kupienie takiego mięsa, ale jednak stwierdziliśmy że sam fakt, że takie mięso można zjeść, nam wystarczy.
Poszliśmy też na słynną ulicę 25 marco, gdzie można dostać dosłownie wszystko za małe pieniądze… szybko się jednak stamtąd zwinęliśmy, bo jakoś średnio bezpiecznie tam było.
Potem wjechaliśmy się na wysoki budynek Torre de Banespa gdzie chyba z 32 pietra mogliśmy obserwować całe São Paulo (wejście darmowe!). Jak zobaczycie na fotkach to ogrom budynków, jeden przy drugim, wydaje się ze bez ładu i składu. Nic innego nie widać jak tylko wieżowce, raz po raz ujrzeć można ładny placyk z jakimś kościołem, albo lądowisko helikopterów, bo São Paulo jest drugim na świecie (zaraz po Nowym Jorku) posiadaczem największej ilości zarejestrowanych helikopterów – jest ich około 500, a w związku z tym to jedno z największych posiadaczy lotnisk dla tych helikopterów, ponieważ wiele zamożnych osób właśnie w ten sposób unika ogromnych korków – wynajmują sobie lub kupują helikopter (za wynajęcie płaci się ok. 40.000 reali rocznie) i mogą sobie latać zamiast stać w godzinnych korkach. Praktyczne. Jeśli chodzi o środki transportu, to można tu też spotkać trolejbusy. Jest tu też dozwolony trochę inny ruch motorów – mogą one jeździć między samochodami, nie muszą za. Podobno ułatwia to znacznie ruch, ale czy jest bezpieczne..? no nie wiem. Są też ulice na których ruch odbywa się w jedną stronę, ale jeden z np. 4 pasów jest przeznaczony tylko dla autobusów, jadących w … przeciwnym kierunku. Znów jakiś dziwny brazylijski wynalazek…. Ogólnie ulice są dość niebezpieczne, często spotkać można podejrzane typy, i cały czas trzeba pilnować torebkę. Poza tym baaardzo wiele osób śpi na ulicach. Nie chciałam robić zdjęć żeby nie robić tzw. „chamówy”, ale możecie mi uwierzyć że na prawie każdej ulicy można było spotkać mieszkające tam osoby. Straszne….
Tego dnia pojechaliśmy jeszcze do muzeum języka portugalskiego – brzmi dość nudnie, i tego też się baliśmy, ale wiele osób polecało nam to miejsce więc się wybraliśmy. Po pierwszej części faktycznie byliśmy rozczarowani, ponieważ wyświetlony został 10minutowy film o historii języka portugalskiego (z czego niewiele zrozumieliśmy…) a później przez 20 minut wyświetlane były i czytane rożne wiersze, a zrozumieć poezje w obcym języku jest chyba jeszcze trudniej niż żarty... wprawdzie ładnie to było wyświetlane, ale nie przeszkodziło to kilku osobom z naszej ekipy się zdrzemnąć, bo jednak poprzednią noc spędziliśmy w autobusie, co nie oznacza zbyt przyjemnego snu.
Druga część muzeum jednak bardzo nam się podobała – było tam wiele interaktywnych gier, zabaw, dzięki którym można było posłuchać różne brazylijskie dialekty, zobaczyć tradycyjne stroje, czy obejrzeć megaciekawe filmiki o kuchni, religii, imprezach, piłce nożnej i wiele innych. Naprawdę fajne. Po wyjściu stamtąd zrobiło się strasznie zimno. No właśnie, zapomniałam wspomnieć że São Paulo zaskoczyło nas chłodną pogodą. Przyzwyczajeni jesteśmy do ponad 30 stopniowego upału, a tu nagle okazało się że krótkie spodenki i bluzki na ramiączkach zdecydowanie nie są odpowiednie. Wieczorem było naprawdę zimno. Ja jednak mimo to się opaliłam, a raczej jak zwykle spaliłam się na buzi i dekoldzie na czerwono. Dziwne, bo słońce nie wyszło zza chmur przez cały dzien. W każdym razie zdecydowaliśmy się jechać do hotelu, bo byliśmy zmęczeni, i chcieliśmy odpocząć. Potem jednak wybraliśmy się na pizzę do dzielnicy japońskiej (jest też dzielnica włoska, ale jakoś za daleko nam było, a pizza to jedna z tradycyjnych potraw São Paulo…trochę to dziwne jak na Brazylię no ale trzeba było spróbować). Pizza nas nie zaskoczyła, jednak zaskoczyło nas to, że tutaj kelnerzy potrafią się szybko poruszać. Bo w Belo Horizonte czy jakimkolwiek odwiedzonym przez nas miejscu raczej trudno mówić o sprawnej obsłudze, czy to chodzi o restaurację, sklep czy kasę biletową. A tutaj naprawdę zostaliśmy szybko obsłużeni! Szok jak na Brazylię. Ale dowiedzieliśmy się też że tu życie toczy się szybciej, ponieważ jest to miasto biznesu, wiec jeśli ktoś nie zostanie szybko obsłużony to po prostu wychodzi... Po zjedzeniu wróciliśmy do hostelu, i zrobiliśmy sobie “przepyszne” drinki z „cachacy” za 2 reale... jak to mówiła Milena – “benzyna samolotowa” :) także humorki dopisały, i wszyscy poza Vickiem który musi spać dziennie 7 h, pojechaliśmy na imprezę na którą zaprosił nas kolega Juana. Myśleliśmy że to pewnie jakiś bar czy zwykła dyskoteka, ale okazało się że dostaliśmy się na ... dach najdroższego hotelu w całym mieście!! (doba kosztuje tam podobno 4.000 reali…..) Niezły szok. Nie muszę chyba dodawać że byliśmy dość nieodpowiednio ubrani, tzn. adidasy, dżinsy, bluzy... a wszyscy tam odstrzeleni niesamowicie... dziewczyny w pięknych mini i drogich butach, faceci w koszulach, eleganckich spodniach. Jak zobaczyliśmy takie towarzystwo przed wejściem to myśleliśmy że nas nie wpuszczą, ale bardzo się zdziwiliśmy gdy Pani wyglądająca jak miss świata w pięknej czerwonej sukni zaprosiła nas uprzejmie do środka... stwierdziliśmy że wygląd obcokrajowców i rozmowy w obcym języku zrobiły swoje. W każdym razie impreza była taka jaką widzimy czasem na filmach – piękny nocny widok z dachu hotelu, w dali światła miasta, a przy basenie piękne uśmiechające się dziewczyny i próbujący ich poderwać faceci. I w tym wszystkim my – 4 normalnie ubranych obcokrajowców. Dobry widok ;) ale było całkiem milo, alkohol bardzo drogi, ale za to muzyka niezła. No i piękne widoczki, jakich pewnie byśmy nie zobaczyli nigdzie indziej. Chyba około 3 byliśmy w domu, i wyczerpani poszliśmy spać.
A co w sobotę? Byliśmy w szoku, bo wszyscy ładnie wstali o ustalonej godzinie – co pewnie nie byłoby takie realne gdybyśmy mieli wśród siebie Brazylijczyków ;) Po śniadanku (chleb lub tosty, szynka, ser, dżem, kawa, sok) wybraliśmy się znów na miasto. Tym razem najpierw jednak udaliśmy się do mojej znajomej z Kolumbii – Julii która mieszkała w Sao Paulo. Miałam ochotę ją odwiedzić, a do tego miała kilka moich rzeczy które zostawiłam w Bogocie wiec miała mi przekazać. Mieliśmy wejść na chwile, ale skończyło się na tym, że cała nasza piątka wdała się w rozmowy z jej rodziną, próbowaliśmy dobrej cachacy i wcinaliśmy przygotowane przekąski. Niestety Julia miała złamaną nogę więc nie mogła nam potowarzyszyć w zwiedzaniu, więc sami wybraliśmy się w dalsza podroż. Zahaczyliśmy o katedrę ortodoksyjną (Catedral Metropolitana Ortodoxa) gdzie zupełnie przez przypadek natknęliśmy się na chrzest około rocznego dziecka połączony od razu z komunią.
Później poszliśmy do wielkiego parku Ibirapuera, w którym trafiliśmy na koncert znanego brazylijskiego piosenkarza Zeca Baleiro, który odbywał się z okazji jakichś manifestacji służby zdrowia. Jak na Brazylię przystało znalazły się też grupki grające, tańczące i śpiewające sambę. Ja jeszcze nie nauczyłam się tego tańca, jakoś opornie mi idzie, trudny jest. Lepiej mi idzie z forro :) Ale muszę się poduczyć, w końcu wrócić z Brazylii nie umiejąc samby…..
Potem poszliśmy na największą ulicę SP – Avenida Paulista, gdzie bardzo wiele jest ogromnych wieżowców… i w sumie niewiele więcej. Jako że obiadu nie było to koło 18 poszliśmy coś zjeść, kilka osób skusiło się na sushi, ja jednak zostałam przy rybce i warzywkach. Później chłopacy wybrali się z koleżanką Konrada do baru, a my z Mileną wróciłyśmy do hostelu żeby się wykąpać i przyszykować do wieczornej imprezki. Stwierdziłyśmy że jeszcze kilka dni byśmy tu pomieszkały i byśmy spokojnie sobie dawały radę - metrem naprawdę szybko się tu przedostaje w dowolne miejsce miasta.
A jak dzisiejsza impreza? Tym razem nie w hotelu, tylko najpierw piwko w barze, a do tego tamtejsza cachaca, i jakieś jeszcze inne dziwne nalewki, a później chcieliśmy iść do polecanego nam miejsca, ale wejściówka kosztowała chyba 40 reali, czyli jakieś 60 zł, i nie było w tym żadnego napoju, więc zrezygnowaliśmy i poszliśmy do innego miejsca, gdzie po prawie godzinie stania w kolejce zastała nas wielka sala bez świateł, stołów, krzeseł… okazało się ze to teatr. Na początku było trochę dziwnie, ale później odbył się koncert (zaczął się chyba o 2 w nocy), więc potańczyliśmy i koło 4 byliśmy w domu.
No a następnego dnia trzeba było wcześnie wstać bo nie chcieliśmy tego dnia stracić. O 16 mieliśmy już bilet powrotny, tak więc wszyscy wstali mimo zmęczenia (super że wybraliśmy się taką „niemarudzącą” grupą!), i rozdzieliliśmy się – chłopacy pojechali do muzeum piłki nożnej, a my z Mileną wolałyśmy pochodzić jeszcze po mieście, iść na kawę i kupić jakieś pamiątki (dużo tam było rzeczy z kamienia… nie spodziewałabym się tu tego) Niestety padało więc za dużo nie zobaczyłyśmy, ale i tak było bardzo miło. Poszłyśmy na Viaduto de Cha, gdzie akurat szykowano się do nagrywania jakiejś reklamy – pełno ludzi, kamery, aparaty, aktorzy… ciekawie. Byłyśmy też na Praca Republica, oraz innych placach których nazw już nie pamiętam. O 14 spotkaliśmy się wszyscy w hotelu, poszliśmy coś zjeść i biegiem na ostatnią chwilę zdążyliśmy na autobus.
Naprawdę udana podróż. Sao Paulo nie jest może najpiękniejszym miastem, ale uważam że warto je zwiedzić ze względu na ciekawe miejsca, muzea, koncerty, życie nocne, place, parki, smaczne jedzenie…. No i wszystko zależy od tego z kim się jedzie… my mieliśmy super ekipę więc i wyjazd będziemy pozytywnie wspominać! Dzięki ekipo! :)