Geoblog.pl    mabipoland    Podróże    Brazylia    Wodospad, kolonialne miasteczko, i wielkanocka gra w pilke w mydle
Zwiń mapę
2010
07
kwi

Wodospad, kolonialne miasteczko, i wielkanocka gra w pilke w mydle

 
Brazylia
Brazylia, Ouro Prêto
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8378 km
 
Wspaniały weekend.. choć zakończony strasznym bólem… No ale coś za coś – jak chce się coś szalonego przeżyć to potem czasem trzeba pocierpieć ;)

Wielkanoc. W Polsce bardzo tradycyjnie i rodzinnie… a tu?… Kiedyś podobno te święta były tu też bardzo rodzinne, a dziś wiele osób spędza Semana Santa ze znajomymi. My (czyt. Trainees) chcieliśmy skorzystać z wolnego piątku (tutaj właśnie Wielki Piątek jest dniem wolnym, a nasz Lany Poniedziałek jest już normalnym dniem pracy). Szkoda że nie ma tu jak w Kolumbii, gdzie cały tydzień jest wolny. No ale skoro zbliżał się długi weekend to chcieliśmy go wykorzystać. W sumie ja chciałam.. Jak to często bywa to właśnie ja sama lub z innymi Polakami organizujemy różne wyjazdy czy wyjścia. I tym razem też tak było. Mimo że jest już nas 10tka, to ja wymyśliłam sobie że chcę w Święta jechać na Serra do Cipó nad wodospad oraz do znanego tu miasteczka Ouro Preto. Na sobotę zostaliśmy też zaproszeni na urodziny jednej dziewczyny z AIESECa więc wszystko zaczęło się ładnie układać. Lubie organizowac rozne rzeczy, ale czasami troche denerwowalo mnie ze musze wszystkim, szczegolnie chlopakom, mowic co maja robic, gdzie isc, ile komu zaplacic i w ogole... Nie wiem jak oni sobie proadza gdy my Polacy wyjedziemy ;)

Więc po kolei. W piątek pobudka po 4 rano, ponieważ o 6 odjeżdżał nasz autobus. Na dworcu zdążyliśmy pożegnać się jeszcze z Konradem i Mileną, którzy przypadkowo o tej samej godzinie ruszali w podróż po Brazylii. Konrad będzie podróżował miesiąc, Milena jakieś 10 dni. (jak ktoś jest ciekaw jak wyglądają miejsca w Brazylii do których ja już nie dotrę, to zapraszam na www.empezo-en-hamburgo.blogspot.com ). Tak więc nasza 6 a w sumie 7 (bo dołączył trochę śmieszny amerykański kolega Juana) zmierzaliśmy w stronę Serra do Cipo. Droga autem trwa jakąś godzinę, ale my autobusem wlekliśmy się 2,5 h. Ponieważ w Brazylii często nie można kupić biletów powrotnych z miejsca do którego się jedzie – i tak było też w tym przypadku – więc pojechaliśmy do końcowego punktu trasy, gdzie podobno sprzedawano bilety powrotne. Niestety żadnego takiego punktu nie było, ale powiedziano nam że bilety sprzedaje kierowca w pobliskim.. barze.. i dopiero na chwile przed odjazdem autobusu. No to świetnie. Baliśmy się że zostaniemy tu uwięzieni, no bo w końcu to Wielkanoc i bardzo dużo osób podróżuje. Ale nie mieliśmy innego wyjścia jak wybrać się w stronę wodospadu i w ciągu dnia nie myśleć o tym jak wrócimy do BH. Przedtem jeszcze JuanSe zamienił kupione przez chłopaków dzień wcześniej piwo na wodę mineralną... w końcu to wielki Piątek i jakoś nie mieliśmy ochoty na alkohol. Tak więc potargował się trochę i po chwili wrócił z uśmiechem i 4 litrami lodowatej wody. Przyda się na ten upał… :) Spacerek do wodospadu to odległość jakichś 5 km. Na szczęście o 9 rano słońce nie było jeszcze tak ostre. Po dotarciu do wejścia na Cachoeira Grande (Wielki wodospad) i zapłaceniu 15 reali (ok. 24 zł) musieliśmy przejść jeszcze ok. kilometra, by w końcu dotrzeć do celu naszej wyprawy. I muszę przyznać że było warto!! Wodospad ogromny. Jak sama jego nazwa wskazuje. Cudowny szum wody, obok rzeczka, zieleń, spokój.. szczególnie jak przyszliśmy, ponieważ ku naszemu zdziwieniu prawie w ogóle nie było ludzi! Później trochę się zatłoczyło, ale zdążyliśmy zająć już sobie dobre miejsce, z widokiem na wszystkie tutejsze atrakcje. Jedni z nas wylegiwali się lub nawet spali po tak wczesnym wstawaniu, a innych ciągnęło do wody. Chłopacy, a później też Monica, zdecydowali się na wejście jakby w głąb wodospadu… zeszli po tych skałach, by później kierować się w stronę strumieni… z dużym wysiłkiem dotarli i opowiadali że to jedna z najpiękniejszych rzeczy jakie widzieli w życiu… ja jednak się nie zdecydowałam.. Wolałam posiedzieć na górnej skałce i porobić zdjęcia ;) Tak nam minął dzień, na relaksie, wsłuchiwaniu się w szum wody, kąpieli w rzeczce… Niestety nie obyło się bez negatywów… wszyscy bez wyjątku tak się spiekli… że przez kolejne dni nie mogliśmy się ruszać. Ja chyba nigdy w życiu tak nie spaliłam sobie pleców. Dziś mija 4 dzień od tej wyprawy, a moja skóra wciąż masakrycznie piecze, mimo kupionych medykamentów.. porobiły mi się bąble z ropą w środku… szkoda gadać. No niestety ale trzeba nazwać rzeczy po imieniu – głupota zakończyła się poparzeniem słonecznym. I nie myślcie że nie nakładaliśmy kremów… nakładaliśmy i to takie z filtrem 30 albo i 50. Tu jednak chyba to słońce jest silniejsze, albo nie wiem jakie… ale nasze zagraniczne ciała nie są do niego przyzwyczajone. Tak więc cała nasza 7 opuszczała Wodospad w kolorze biało czerwonym, od uszu aż po najmniejszy palec u nogi…

Na tym jednak zła passa się nie skończyła. Wejście do parku zamykano o 17 i powiedziano nam, że autobusy do BH odjeżdżają co godzinę. Także przed 17 grzecznie czekaliśmy na „przystanku” (punkt na drodze bez zadnego oznaczenia)… na autobus który nigdy nie przyjechał… Minęła godzina, druga… najpierw ze zmęczenia wszyscy siedzieli cicho, by później przejść do śpiewania hiszpańskich hitów i tańczenia reaguetton na środku ulicy :) W sumie 2,5 h czekania na autobus który podobno miał przyjechać. No i na szczęście o 19:40 się pojawił. Uff jaka ulga… My Europejczycy nie wyobrażamy sobie jak może dość do sytuacji w której jedzie się gdzieś i nie można wcześniej dostać biletów powrotnych ani dowiedzieć się o której przyjedzie autobus… przynajmniej ja się z taką sytuacją nie spotkałam w kraju. A tutaj widocznie wszyscy są do tego przyzwyczajeni i traktują to na luzie. Ostatnio liczyliśmy ze znajomymi ile czasu tracimy czekając na autobusy… to takie bez sensu. Jaki problem w zrobieniu rozkładów jazdy na przystankach…no i żeby jeszcze te autobusy faktycznie o tych godzinach jeździły… Nie potrafimy tego zrozumieć. I tak trochę źli ale szczęśliwi, ze spalonymi skórami, wróciliśmy około 23 do domów.

A następnego dnia? Znów pobudka o 4, i znów autobus o 6. Dwóch kolegów dzień wcześniej zmieniło sobie godzinę odjazdu na 8, bo stwierdzili że nie dadzą rady. A nasz nowy kolega Belg – David - w ogóle nie dotarł na autobus… Nie pojechał z nami mimo kupionego biletu. Powiedział że przez to słońce obudził się dopiero w południe. A my już od 8 rano dzielnie zwiedzaliśmy Ouro Preto. Co to za miejsce? Kilka info z Wikipedii:
Miasto zostało założone 1698, kiedy w miejscowych rzekach odkryto złoto. Do Ouro Preto, którego nazwa oznacza "czarne złoto", przybyli liczni poszukiwacze złota i handlarze zwabieni możliwością dużych zysków. Ouro Preto staje się szybko jednym z bogatszych miast Brazylii - w połowie XVIII wieku zamieszkiwało je więczej mieszkańców niż w Rio de Janeiro czy w Nowym Jorku. Miasto było ważnym ośrodkiem gospodarczym i politycznym. W 1789 zrodził się tutaj pierwszy brazylijski ruch niepodległościowy Inconfidência Mineira. W latach 1822-1897 miasto było stolicą stanu Minas Gerais, którą później przeniesiono do Belo Horizonte.
W okresie największego rozwoju miasta powstała charakterystyczna barokowa architektura miasta kolonialnego. Po zakończeniu wydobycia złota, miasto podupadło, ale dzięki temu zachowanych zostało wiele cennych zabytków, wpisanych w 1980 na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Ouro Preto było pierwszym brazylijskim obiektem na tej liście.
Także brzmiało zachęcająco, i nie zawiodło nas. Przepiękne, troche leniwe i uśpione miasteczko, pomijając turystów. Cudowne stare budynki, małe uliczki na których zamiast betonu są kamienie, śliczne widoczki i dziesiątki kościołów. To niesamowite jak w tak małym mieście można ich wybudować aż tyle! Czasem jeden obok drugiego. Niestety wejście do wielu kościołów było płatne, więc odwiedziliśmy tylko kilka z nich. Co chwile schodzenie pod górkę albo schodzenie z niej. To pewnie przez to przez następne dwa dni moje kostki wyglądały jak 3 razy większe ;) Tego ranka poznałyśmy w autobusie dwie przemiły Brazylijki – historyczki, które oprowadziły nas po Ouro Preto i po pobliskiej Marianie – tez śliczne małe miasteczko. I tak zleciał nam dzień. Wieczorem zatrzymaliśmy się przez przypadek w przedziwnym barze, pełnym wpisów odwiedzających, z magicznym klimatem, i historiach o niewolnikach… A właśnie, wcześniej byliśmy w muzeum niewolnictwa.. gdzie pokazano różne narzędzia do znęcania się nad tamtejszymi niewolnikami. Niesamowite miejsce. Wieczorem jeszcze mieliśmy okazję zobaczyć przygotowania do niedzieli wielkanocnej. W sumie gdyby nie ten magiczny bar, to pewnie byśmy tego nie doświadczyli, ale poznaliśmy bardzo miłych ludzi, którzy akurat zaczęli na ulicy przed domem usypywać piękne ozdoby. W sobotnią noc przystraja się tak dużą część miasta, by w niedzielę przeszła tamtędy procesja. Mieli wielkie szablony w kształcie kwiatów, w które wsypywali kolorowe wiórki drewniane. Niestety nie mieliśmy zbyt dużo czasu na to, wiec widzielismy tylko poczatek przygotowan. Ale na pewno w niedziele wygladalo to wspaniale... Oczywiscie jak to z nami bywa – bieglismy na ostatnia chwile na ostatni autobus :) Na szczescie zdarzylismy. Ale nie jechalismy jeszcze do BH. Tym razem zmierzalismy ku Itabiritu – miasteczku miedzy Belo Horizonte a Ouro Preto, gdzie nasza AIESEC-owa kolezanka wyprawiala urodziny na wielkiej farmie. Miejsce cudowne, ogromne, pelne zieleni, z wlasnym jeziorekim, kapliczka, dwoma domami – jednym dla nich, drugm dla gosci, obowiazkowo z wielkim miejscem na impreze i grilla... Super nocka! Byl tort, byly swieczki, bylo STO LAT w wielu jezykach. A pozniej tance do 5 rano. Chwile spania, no i Niedziela Wielkanocna! Sniadanie wielkanocne bylo. Moze bez jajek i typowych dla nas potraw, ale w milym miedzynarodowym towarzystwie, nawet z jedna Polka, wiec juz zupelnie milo. Potem rozne wariacje, typu gra w pilke nozka w mydle!! Pierwszy raz cos takiego widzialam! Rozklada sie wielkie boisko wypelnione powietrzem, cos jak te wszystkie palace dla dzieci, rozlewa sie wode z mydlem... i sie gra! Oczywiscie co chwile wszyscy leza, ale zabawa nieziemska. I nawet padajacy deszcze nie przeszkadzal. Potem jeszcze kapiel w jeziorze, obiad i czas ruszac do domu. Ale przedtem jeszcze niespodzianka! Jubilatka z rodzina przygotowali dla nas swiateczna gre, taka jaka zawsze ma miejsce w jej domu. Otoz podobnie jak w Polsce, chowaja oni sobie slodkie prezenty, ale do tego robia zagadki ulatwiajace znalezienie ich. A gdy jest naprawde trudno, to pomagaja znanym nam cieplo-zimno. Moja podpowiedz brzmiala mniej wiecej tak, ze „Malpy skacza po drzewach. Ten owoc jest najpierw zielony a gdy go jesz jest zolty” :) Musieli wymyslec cos w miare latwego zebym po portugalsku zrozumiala. No wiec wiedzialam ze musze szukac w okolicach drzew bananowych, ktorych na szczescie az tak duzo tam nie bylo. Mimo to nie bylo tak latwo znalezc, podobnie jak i inni Trainees sie meczyli, wiec oczywiscie jak zwykle na ostatnia chwile zdarzylismy na czekajacy na nas autobus do domow... Wykonczeni ale i bardzo zadowoleni szybko dojechalismy do swoich lozek i chyba od razu zasnelismy po tak zwariowanym weekendzie... Choc w sumie nie.. ja wcale tak latwo nie spalam po opatrzeniach na plecach i nogach, i z wielkimi kostkami.... Ale i tak weekend zaliczam do bardzo udanych!

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (61)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
izabielerzewska
izabielerzewska - 2010-04-07 18:29
Fajnie! Bardzo nie zazdroszczę tych pleców... Ja bym siedziała pewnie non stop w cieniu, a jeżeli to by nie pomagało zeszłabym po podziemi! Byle tylko się nie poparzyć! :/ :o
Czy w tym śmiesznym barze z podpisami mogliście też coś napisać? Co napisałaś? Na pewno po polsku? :) Buziak :*
 
mabipoland
mabipoland - 2010-04-07 22:56
Siostra.. nad wodospadem ciezko bylo zejsc do podziemi a z cieniem tez bylo krucho... Ale co tam, do wesela sie zagoi :)) (choc nie powiem ze nie boli...)
A jesli chodzi o sciane w barze to oczywiscie ze sie podpisalismy - na dowod zalaczam zdjecia. Na jednym moj podpis, a na drugim nieudany podpis Juana. Chcial napisac COLOMBIA PRESENTE (czyli Kolumbia obecna) ale wyszlo mu COLOMBIA PRESTE (czyli cos jakby "Kolumbia pozyczy") hahahaha... zagapil sie chlopak i zgubil kilka liter.. ci latynosi ;)))
Buziaki
 
MAMA
MAMA - 2010-04-08 11:48
NA ŚNIADANKU WIELKANOCNYM POZA KARTONAMI BYŁY CHOCIAŻ JAJKA? WODOSPAD PIĘKNY ALE W CHORWACJI JEST DUŻO WYŻSZY.MAM NADZIEJĘ ŻE ZDRÓWKO JUŻ DOPISUJE I CZUJESZ SIĘ DOBRZE.POZDRAWIAM!
 
 
mabipoland
Magdalena B.
zwiedziła 5.5% świata (11 państw)
Zasoby: 130 wpisów130 245 komentarzy245 3331 zdjęć3331 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.06.2010 - 07.06.2010
 
 
30.05.2010 - 01.06.2010
 
 
19.05.2010 - 27.05.2010