Geoblog.pl    mabipoland    Podróże    Peru    Kanion Colca
Zwiń mapę
2010
20
maj

Kanion Colca

 
Peru
Peru, Chivay
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 85 km
 
Jak pisałam w poście o Arequipa, na wycieczkę po tym największym na świecie kanionie wybrałam się 20-21 maja, poprzez firmę organizującą takie wyprawy. Jechałam sama, nie znałam nikogo, ale ponieważ jechaliśmy małym chyba 10 osobowym vanem to całkiem nieźle zgraliśmy się przez te dwa dni. Dużo rozmawiałam z rodzeństwem Brazylijczyków, dzięki którym mogłam przypomnieć sobie ich piękny portugalski język, którym w poprzednim miesiącu nie miałam niestety okazji się posługiwać. Wyprawa kosztowała mnie 70 soles (czyli jakieś 80 zł - baaaaaardzo tanio jak na 2 dniową wyprawę, tak długa drogę, nocleg w hotelu i wiele innych atrakcji! Dopowiem w tym miejscu że SOL ma przelicznik podobny do złotówki – dokładnie 1 SOL to 1,15 zł - więc było mi łatwo przeliczać ceny :) No i pewnie też nie wszyscy wiedza że SOL po hiszpańsku oznacza słońce, więc Peruwiańczycy płacą słoneczkami! Wyobraźcie sobie że idziecie do sklepu i pytacie ile kosztuje chleb a Pani odpowiada wam że „dwa i pół słoneczka”. Hihi mi się to podoba! ). Także ogólnie ceny niskie. Wprawdzie trzeba było jeszcze zapłacić 35 soles za wjazd na teren Parku gdzie znajdować się Kanion, ale i tak ceny tutaj są dużo niższe niż w poprzednich odwiedzanych przeze mnie krajach.

Sam Kanion leży jakieś 100km od Arequipa, a po drodze zwiedzaliśmy jeszcze wiele ciekawych miejsc. Znów przedziwne, piękne widoki, góry - często ośnieżone, równiny, dziwne skały których nawet nie wiem jak opisać…. Jednak największe wrażenie zrobiły na mnie bezpośrednie spotkania z mieszkańcami tamtejszych wiosek. W okolicy podobno jest kilkanaście takich tajemniczych miejsc, z których odwiedziliśmy kilka. W pierwszym miejscu położonym wśród gór znajdował się mały bar gdzie można było zamówić między innymi Mate de coca – czyli herbatę z liści coci, dodająca energię i mająca nas uchronić przed złym samopoczuciem, ponieważ znajdziemy się na bardzo dużych wysokościach. Sama coca brzmi dość znajomo i podejrzanie, i faktycznie, z tych liści robi się narkotyk, ale w Andach jest raczej wykorzystywany jako mniej groźna używka, była stosowana przy produkcji Coca-Coli i pachnie jak zwykłą herbata. Smak ma dość ciekawy. Przywiozłam rodzince nawet do spróbowania cukierki z tych liści – jakoś dziwnie zniknęły w mgnieniu oka ;)) Może dodam jeszcze że ta cała COCA po polsku nazywa się Krasnodrzew pospolity lub krzew kokainowy. Czasem patrzę na nasz piękny polski język i zastanawiam się kto ma taką satysfakcję z tworzenia tak trudnych wyrazów :)

Oprócz picia herbatki podziwiałam cudowne ręczne wyroby tamtejszych kobiet – koce, maty, szale, czapki, rękawice, swetry (tak! Tam było naprawdę zimno!!), i przeróżne „duperele” dla turystów. Ceny tych produktów nie były wysokie, dlatego kupiłam kilka rzeczy, ale cały czas myślałam o limicie bagażu w samolotach no i o tym że to wszystko będę nosiła na własnych plecach. Dlatego powstrzymałam się od pięknych kolorowych mat, ale kilka rzeczy dla siebie i dla rodzinki jednak przywiozłam. Piękne były też szwędające się tam dzieciaczki, wszystkie ciemne, z błyszczącymi czarnymi oczkami, ubrane w brudne, grube ciuszki… i czasem swoim spojrzeniem wypraszające jakiegoś pieniążka od litujących się turystów. A sprzedające Panie przez lata wyćwiczyły swój delikatny, cichy głos i swoimi czarnymi oczami bardzo często przekonywały obcokrajowców do kupna swoich produktów. I faktycznie większość przechadzających się tam „białych” trzyma w rękach torby z zakupami lub wręcz paraduje dumnie w wełnianym sweterku w lamy lub czapce z klapkami na uszy z serii z kondorem.

Kolejna cudowne, niezapomniane obiekty do podziwiania to zwierzęta. Jest ich tam niesamowicie dużo i większości z nich nie jesteśmy w stanie spotkać w naszych europejskich górach czy dolinach. Są to chociażby „lamas”, czyli jak można się domyśleć – lamy, „alpacas” czyli alpaki - trawożerne ssaki parzystokopytne z rodziny wielbłądowatych, które razem z „vicuñas” (czyli po polsku wikoń lub wikunia) należą do rodzin lam. Były także guanaco (po polsku też guanaco lub gwanako), który podobno jest przodkiem lamy. Poza takimi lamopodobnymi zwierzętami widzieliśmy też takiego króliczka o miękkiej szarej sierści, z rodziny szynszylowatych, o nazwie viscacia. Udało mi się uchwycić kilka ciekawych zdjęć tych zwierzaków, ponieważ po drodze van wiele razy zatrzymywał się właśnie w celu obserwacji i robienia tysięcy fotek. O zwierzątkach nie ma co za dużo mówić.. lepiej je po prostu zobaczyć :)

Wszędzie góry. Na niektórych – tych najwyższych – śnieg. Niesamowite widoki. Kamienie, czasem jakieś rośliny... bardzo wąskie i kręte drogi... mieszkańcy wiosek z chustami na plecach w których niosą małe dzieci, albo różne ciężkie pakunki przenoszone przez tak wiele kilometrów... Wspinaliśmy się tak coraz wyżej, aż dotarliśmy do najwyższego punktu naszej wyprawy i jednocześnie chyba najwyższego punktu w którym byłam w życiu. Miejsce nazywało się Mirador de los Andes, czyli Punkt Widokowy Andów i znajdował się na wysokości 4910 m n.p.m. !! Wysoko co?? Jak sobie pomyślę że nasze Rysy mają niecałe 2500 metrów, a ja byłam na prawie dwa razy takiej wysokości… uff!! Wiele osób ostrzegało że będziemy się źle czuć, że mogą pojawić się zawroty głowy, opóźnione ruchy, trudności z oddychaniem. Ja na szczęście problemów nie miałam, chociaż czułam się wtedy jakaś taka bardzo zmęczona i każdy ruch był faktycznie wysiłkiem. Chłopacy nie mieli siły żeby zamknąć okno w samochodzie… Ciało nie lubi takich wysokości. Za to widoki to rekompensowały! Cudowna okolica, w tle wulkany, między innymi Misti o wysokości 5672 m n.p.m czy Chuchuro 5360. No i oczywiście wszędzie obecne Panie sprzedające swoje wyroby, ze słodkimi dzieciakami… Udało mi się pstryknąć im kilka fajnych fotek, jednak żeby zrobić sobie zdjęcie z tymi szkrabami trzeba było im dać jakiegoś pieniążka bo były zbyt nieśmiałe… w sumie nawet jak dostały monetę to nie były zbyt skore do zdjęć ale cóż. Na zdjęciach zobaczycie też bardzo wiele górek z kamieni. Pamiętacie jak opowiadałam wam o świętych miejscach odpoczynku, które wędrownicy ustawiali podczas swojej drogi? Tutaj jednak ma to trochę inne znaczenie. Z tego co tłumaczył nam przewodnik, jest taka tradycja, że każdy kto tu przyjedzie musi zrobić taką właśnie górkę z kamieni i później zrobić sobie z nią zdjęcie, na znak tego że dotarł tak wysoko i że wytrzymał na takiej wysokości! Fajny zwyczaj, podobał mi się więc oczywiście też ustawiłam swoją górkę ze znalezionych kamieni, jednak niestety mój aparat zbuntował się (podejrzewam że nie spodobała mu się ta wysokość) i nie chciał zrobić mi zdjęcia z tą górką. Ale musicie mi uwierzyć na słowo że tam byłam i swoją szczęśliwą kamienną górkę ułożyłam :)

Około godziny 13:30 (a wyjeżdżaliśmy z Arequipa ok. 8:00) dojechaliśmy do miasteczka Chivay, gdzie mieliśmy nocleg. Rozwieźli nas po różnych hotelikach, ja dostałam dość mały ale własny pokój z łazienką, wprawdzie trochę chłodny, ale ja nie z tych co narzekają :) Miasteczko miało trochę powyżej 7.000 mieszkańców i było urocze! Zbudowane między górami, niedaleko kanionu, takie trochę zapomniane, i mimo iż zrobiono z niego miasteczko turystyczne to nie straciło swojego uroku. Żadnych kiczowatych sklepów z pamiątkami, drogi z piasku, na jego poboczach stoiska z jedzeniem, i nikt się nie przejmował że silny wiatr co chwilę podrzucał ten piasek w kierunku piekących się właśnie na grillu kiełbasek. Na szczęście już znacznie zjechaliśmy w dół i teraz znajdowaliśmy się na wysokości „tylko” około 3.600 m. Po pozostawieniu bagaży poszliśmy na obiadek – szwedzki stół z wieloma niby typowymi przysmakami, ale tak naprawdę to wszędzie można znaleźć to samo – mięsa, ziemniaki, makarony, sałatki, warzywa.. Niektóre rzeczy się jakoś ładnie, egzotycznie nazywały, i były smaczne, ale naprawdę podobne do tego co możemy znaleźć w naszych polskich restauracjach.

Po obiedzie chwila odpoczynku i jechaliśmy na słynne tu gorące źródła położone jakieś 4 km od miasteczka. Wprawdzie okazało się że są to zwykłe baseny z gorącą wodą (a na dworze było strasznie zimno) ale na myślałam że będzie to wyglądało tak jak wtedy na północy Chile przy gejzerach, że gorąca woda będzie naturalna, gdzieś właśnie wśród natury a nie w sztucznym basenie. No ale nic to, i tak miejsce fajne. Spotkałam tam też grupę chyba 15 polaków i musiałam zagadać skąd oni się tam wzięli. Okazało się że wszyscy oni mieszkają w Kanadzie lub w USA i to stamtąd tu przyjechali. Poznałam też takiego miłego pół-polaka pół-peruwiańczyka Marka, z którym tak sobie gadaliśmy że może jakieś biuro podróży można by wspólnie otworzyć czy coś… Zobaczymy, może się temat jakoś rozkręci, chociaż szczerze wątpię… ale kto wie!

Po powrocie z ciepłych kąpieli mieliśmy trochę czasu więc przeszłam się po mieście. Ostrzegano mnie że zdarzają się kradzieże więc nie zabrałam aparatu. O 18 zrobiło się już ciemno, jak z większości tutejszych krajów, więc faktycznie nie było to najbezpieczniejsze miejsce dla blondynki chodzącej samej, ale na szczęście nic mnie nie spotkało. Pochodziłam po tych wąskich, piaskowych uliczkach, niedaleko było centrum, czyli mały placyk z kilkoma drzewkami i ławeczkami, a kawałek dalej miałam szczęście trafić na targ różności, gdzie oprócz używanej odzieży, różnych przedmiotów gospodarstwa domowego, pirackich płyt z muzyką, grami i filmami czy książek można było kupić przeróżne jedzenie, jakieś szaszłyki, nóżki kurczaka, ziemniaki pod dziwnymi postaciami.. w sumie trudno było zobaczyć co tam jest ponieważ było bardzo ciemno. Nie wiem czy prąd wysiadł czy tam po prostu zawsze tak jest… trochę dalej odnalazł się jednak punkt świadczący o tym że to miasteczko chce zarabiać na turystach – chyba z 50 stoisk pamiątek i tych samych wyrobów co poprzednio – szaliki, czapki, swetry, i pełno przyborów do kuchni, portfelików, breloczków.. zatrzęsienie. Około 19 wróciłam do hoteliku bo mieliśmy jechać na kolację folklorystyczną. Brzmiało fajnie! I fajnie było! :) Zamówiłam tylko jakąś zupę bo nie byłam aż tak głodna po tym obiedzie w postaci szwedzkiego stołu, ale widziałam że inni zamawiali całkiem pokaźne talerze mięs, i różnych tamtejszo-brzmiących potraw. Tak sobie siedzieliśmy i rozmawialiśmy we wszystkich możliwych językach, ponieważ grupa była bardzo międzynarodowa. To niesamowite jak dobrze czuję się w takim właśnie mieszanym towarzystwie, gdzie co chwilę muszę zmieniać język by dogadać się z osobami siedzącymi obok. Przypomniało mi się jak w Brazylii śmialiśmy się że przełączamy taki „chip” na czole który wskazuje „angielski”, „hiszpański”, „portugalski”, „polski” czy jeszcze jakieś inne. Najfajniejsze jest to że nie muszę się już długo zastanawiać i taka zmiana języka przychodzi mi płynnie… skromnie powiem że jestem z tego nawet dość dumna… nie tylko bardzo polepszyłam swój hiszpański i miałam okazję sporo poćwiczyć angielski, ale jestem w stanie się swobodnie dogadać po portugalsku… Bardzo to fajne.

Oprócz takiego jedzenia i gawędzenia był jeszcze jeden, bardzo fajny i niezapomniany – szczególnie dla mnie – punkt wieczoru. Mianowicie był zespół grający typową peruwiańską muzykę na gitarach, fletach, i innych instrumentach. A do tej muzyki piękne i niesamowicie ciekawe tańce ludowe przedstawiane przez przemiłą parkę! Czyli coś co uwielbiam! I to nie tylko takie podrygiwanie, ale każdy rodzaj muzyki ma przesłanie, swoją historię, często naprawdę bardzo interesującą. Jednym z takich tańców był Wititi – taniec właśnie z okolic Arequipa, który jest tańcem miłości. Mam jakieś filmiki, ale kiepskiej jakości, więc jak ktoś jest ciekawy jak to wygląda niech zaglądnie tu http://www.youtube.com/watch?v=ytFuMkQW1i8.
Inny taniec to Camile – również możecie zobaczyć sobie: http://www.youtube.com/watch?v=2AvDgj7Y_fU

Jednak najbardziej podobał mi się Chucchu czy coś takiego. To taniec pary który gdy ogląda się go bez wytłumaczenia wydaje się totalnie dziwny i brutalny… Gdy jednak usłyszy się historię patrzy się na niego inaczej. No więc posłuchajcie…. Oni są szczęśliwą parą. On wybiera się w podróż w poszukiwaniu jedzenia lub pracy do odległych wiosek. Po jakimś czasie wraca, ma ze sobą trochę zdobyczy, np. jabłka. Nagle pada na podłogę i zaczyna trząść się. Całe ciało podskakuje. Ona patrzy na to z przerażeniem i myśli że jego opanował szatan. Dlatego też bierze sznur i zaczyna bić mężczyznę, żeby wypędzić złego demona z ciała ukochanego. Gdy nawet to nie pomaga – stawia go na nogi, z trudem go podnosi i kręci, wierząc że w ten sposób już na pewno wypędzi szatana. Okazuje się jednak, że to nie szatan opanował ciało ukochanego, tylko zaraził się on malarią podczas wyprawy…. I tu historia się kończy :) Wszystkiemu towarzyszy skoczna muzyka i śmieszne wygibasy. Z pewnością chcielibyście zobaczyć jak to wygląda.. A co powiecie na taki taniec… ze mną w roli głównej?!?! Tak tak, ja również miałam okazję to zatańczyć. Dlaczego? Bo to akurat mnie i jeszcze jednego chłopaka wybrali tancerze spośród chyba setki osób z widowni do odtańczenia tego szalonego tańca! Ale było śmiechu…! Najpierw zabrali nas na zaplecze żeby nas przebrać i przygotować. Długa spódnica (spod której wystawały mi lniane spodnie i stare adidady ;) ), do tego kubraczek i śmieszny kapelusz… wyglądałam rewelacyjnie!! Ogólnie zazwyczaj nie daję się namówić do takich akcji bo należę do raczej nieśmiałych osób, ale taniec, i to jeszcze w takim kraju, z takim klimatem… zgodziłam się od razu! Za „kulisami” kilka podstawowych kroków i wychodzimy! Była jeszcze jedna para, i to najpierw ona tańczyła a ja z tym tancerzem tylko podrygiwaliśmy z boku, ale potem… to ja brałam udział w historii którą wam przed chwilą opowiadałam… i to ja byłam osobą którą podobno opanował szatan… więc to ja miałam leżeć na ziemi, trząść się jak przy malarii, i obrywałam sznurkiem! Mimo że podskakiwałam, to nic to nie bolało… jednak jestem dobrą aktorką, no nie? ;) Najlepsza jest akcja końcowa, gdy ten chłopak ma mnie podnieść i zakręcić… ale szczegółów wam nie powiem… musicie zobaczyć sami!!! Proszę bardzo:
http://www.youtube.com/watch?v=NkT9oX0ppKw

I czekam na komentarze ;)) hehe

Także przeżyłam naprawdę niesamowite chwile. Ten wieczór był niesamowicie śmieszny, radosny, pełen tańca i muzyki które naprawdę uwielbiam… czułam się wspaniale i dziękowałam Bogu że mogę tam być… Wszystkim którzy lubią ludowe tańce, stroje, wczuwanie się w nastrój danego miejsca polecam tą klimatyczną restauracyjkę w centrum wioski Chivay…

Dzień był bardzo intensywny, więc przed północą odwieziono nas do hoteli i od razu zasnęłam. Wiedziałam też że następnego dnia musze wcześnie wstać.

I tak też było. Wyjazd zaplanowany był na godzinę 6 rano, więc o 5 pobudka. Śniadanko – dość skromne – i w drogę. Tego dnia wybieraliśmy się w końcu do punktu naszej wyprawy – Kanionu Colca. Jechaliśmy znów przez kilka ładnych wiosek, często balansując wanem na skraju przepaści niesamowicie wąskich dróg. W jednej z wiosek które odwiedziliśmy przed 7 rano w centrum przy kościele już tańczyły zespoły taneczne.. zastanawialiśmy się ile godzin dziennie tak tańczą, skoro o tej godzinie podrygują już w najlepsze… były oczywiście też stoiska z czapkami, szalami i tym wszystkim o czym już pisałam, namawiające do zakupy kobiety, a także takie, które nie sprzedawały produktów tylko usługi… a Usługą była np. możliwość pogłaskania lamy i zrobienie sobie z nią zdjęcie. Inna Pani miała wielkiego orła który siadał rozanielonym turystom na ramieniu. Była też sowa robiąca taką samą sztuczkę. A jako turystyka nie mogłam się powstrzymać i za kilka „słoneczek” też sobie kilka takich fotek zrobiłam :) A co, trzeba mieć pamiątkę.

No i dalej w drogę. Kolejne cudowne krajobrazy, zaginione miasteczka, przesłodkie zwierzaczki… Aż w końcu dotarliśmy do tego słynnego Kanionu. Żeby dojść do punktu widokowego trzeba była spory kawałek pomaszerować, ale było warto. Czułam się tak blisko przyrody, wszędzie tylko góry, zieleń, spokój… A przewodnik opowiadał. Czego się dowiedzieliśmy? Między innymi tego, że ten Kanion jest najgłębszym kanionem na świecie, dwa razy głębszym od Wielkiego Kanionu w Kolorado w USA. Jego ściany wznoszą się z lewej strony na ponad 3200 m nad poziom rzeki Colca, zaś z prawej - na 4200 m. Różnica poziomów między jego wlotem (3,050m.n.pm) a wylotem (950m n.p.m.) wynosi 2100 m. a jego długość to 120 km. Dno kanionu przypomina krajobraz księżycowy, pokryty głazami i pozbawiony jakiejkolwiek roślinności. To ogólne informacje. Natomiast to co jest najciekawsze dla nas – Polaków to fakt, że to właśnie Polacy po raz pierwszy przepłynęli ten kanion w 1981 roku!! Tak! I właśnie to wydarzenie w 1984 roku wpisano do Księgi Rekordów Guinessa! Nieźle, co? :) To wydarzenie uznano wówczas za jedno z największych odkryć XX wieku, ale u nas ze względów politycznych nie było o nim słychać. Do dziś jednak znajdują się tam miejsca i pamiątki upamiętniające to odkrycie, jak np. Wodospady Jana Pawła II, Kanion Polaków, Kanion Czekoladowy, ulica Polonia czy tablica upamiętniająca to odkrycie w miasteczku Chivay. Podobno odkrywcy przeznaczyli sobie na wyprawę po kanionie kilka dni, a zajęło im to dni 33, i było prawdziwą walką na śmierć i życie. Jednak Polacy są najlepsi!!

No ale skończę już to chwalenie się. Na zdjęciach zobaczycie jak ten Kanion wygląda, bo szczerze mówiąc spodziewałam się czegoś lepszego. Przed przyjazdem tu myślałam że będziemy szli też dołem Kanionu ale okazało się że tylko jego obserwacja z góry jest możliwa. Niestety pogoda nie była też najładniejsza. Dlatego też nie mieliśmy okazji oglądania głównej atrakcji tego rejonu – kondorów przylatujących codziennie wokół Cruz del Condor. To dla nich właśnie wyjechaliśmy tak wcześnie rano, gdyż pojawiają się one zazwyczaj koło 8. Niestety tego dnia trochę padało i było zimno, a te ogromne, przepięknie szybujące ptaki nie wylatują gdy jest deszcz… Staliśmy tam i wypatrywaliśmy ich chyba przez kilka godzin, ale niestety… Oprócz nas było tam bardzo wielu turystów z całego świata, większość z nich ubrana w sweterki i czapki z kondorami, i z lornetkami na szyjach. Po jakimś czasie poddaliśmy się i udaliśmy się w drogę powrotną. Znów kilka razy zatrzymaliśmy się w punktach widokowych, a na każdym z nich spotykałyśmy kobiety ze swoim zestawem „turystycznym”. Próbowaliśmy typowych owoców, wspinaliśmy się na górki, śmialiśmy i oczywiście wypatrywaliśmy kondorów. I udało się! Na jednym z punktów z daleka wypatrzyliśmy tego cudownego ptaka, i mimo że tylko siedział i nie dał nam przyjemności oglądania jego cudownego lotu to cieszyliśmy się wszyscy jak dzieciaki które po raz pierwszy zobaczyły w ZOO pawia!

Bardzo udana wyprawa. Super ludzie, piękne widoki, wspaniałe tkaniny, zwariowany taniec… Sam Kanion taki sobie.. ale całe dwa dni to z pewnością jedne z najlepszych chwil jakie spędziłam, ponieważ całkowicie wczułam się w klimat tamtejszych miasteczek i było mi wspaniale!!!

POLECAM!! I zapraszam do galerii! :)
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (72)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
izabielerzewska
izabielerzewska - 2010-09-13 12:46
Cukiereczki z coki dały radę! Uczyłam się wtedy na coś i nie wiem czy to takie bardziej placebo ale naprawdę łatwiej mi wchodziła nauka... ;]
"Chłopacy nie mieli siły żeby zamknąć okno w samochodzie…" - pfff! Słabeusze! :o
"Poznałam też takiego miłego pół-polaka pół-peruwiańczyka Marka, z którym tak sobie gadaliśmy że może jakieś biuro podróży można by wspólnie otworzyć czy coś… Zobaczymy, może się temat jakoś rozkręci, chociaż szczerze wątpię…" - skoro to facet, to... wiesz. ;)
Co do Twojego filmiku to muzyka jest troche radosna jak na taką historię z szatanem i chorobą w tle! :o
A propo tych dzieci, ludzi którym płaci się za fotki... Zastanawiam się jak to jest fajnie zarabiać na tym, że się po prostu JEST.... Hehehehehhehe! :D
 
 
mabipoland
Magdalena B.
zwiedziła 5.5% świata (11 państw)
Zasoby: 130 wpisów130 245 komentarzy245 3331 zdjęć3331 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
07.06.2010 - 07.06.2010
 
 
30.05.2010 - 01.06.2010
 
 
19.05.2010 - 27.05.2010