Cusco. Dość duże miasto na południu Peru, położone na wysokości 3326 m n.p.m. Znane przede wszystkim z tego, że to właśnie stąd wyrusza się na słynne Machu Picchu. Samo Cusco w języku keczua oznacza „pępek świata”, ale inne źródła głoszą że nazwa ta to „skała sowy”. I komu tu wierzyć?!?!
W każdym razie do miasteczka przyjechałam 24 maja o 5 rano. Załatwiłam sobie wcześniej z hostelem w którym zarezerwowałam pokój (to jedno z nielicznych miejsc gdzie nie miałam znajomych i musiałam sobie coś załatwić) że przyjedzie ktoś po mnie, ponieważ taksówki tu bywają czasem niebezpieczne, tym bardziej o tak wczesnej porze. Dlatego też czekałam w umówionym miejscu, jednak nikt nie przyjeżdżał… Po jakichś 45 minutach zdecydowałam się wziąć zwykłą taksówkę i dojechać na miejsce. Oczywiście tak jak wcześniej wiele osób mnie ostrzegało sprawdziłam najpierw czy dana osoba ma identyfikator z nazwiskiem i nazwą firmy, a taksówka ma numery a nie jest zwykłym samochodem. W międzyczasie zdążyłam się jeszcze potargować o cenę przewozu, ponieważ początkowe ceny jakie usłyszałam były bardzo wysokie jak na tamtejsze warunki. Gdy panowie zorientowali się że dobrze mówię po hiszpańsku i wiem jakie ceny tu obowiązują – obniżyli mi cenę kilkakrotnie i zapłaciłam kilka Soli za dojazd do hostelu który znajdował się całkiem blisko od centrum miasta. Hostel nazywał się Mirador del Inca, i miałam płacić 30 soli za noc. Jednak nie byłabym sobą gdybym nie negocjowała ceny. Normalnie bym tego nie robiła, ponieważ cena była ustalona, ja jednak po dotarciu (na szczęście bez problemów) i dopukaniu się do drzwi porozmawiałam chwile z gospodarzem i gdy dowiedziałam się że „zapomnieli po mnie przyjechać” powiedziałam że zostanę u nich tylko pod warunkiem że obniżą mi cenę do 25 soli za noc. W głębi duszy wiedziałam że przed 6 rano i z ciężkimi plecakami raczej może być ciężko znaleźć coś taniego gdzieś w pobliżu, ale zostałam tam mimo że właściciel kręcił nosem. Hostel był dziwny, zbudowany na wzgórzu więc pokoje znajdowały się jakby na 3 piętrach, z tym że przejścia były na zewnątrz, po drewnianych schodkach. Ciężko to miejsce opisać, ale miało swój klimat. Na początku mi się zbytnio nie podobało, ale później żałowałam że tak szybko musiałam stamtąd wyjeżdżać. Miałam 2 osobowy pokój ale byłam sama. Wprawdzie do łazienki musiałam schodzić piętro niżej, i często nie było ciepłej wody (to się podobno „nigdy nie zdarza” i „akurat musiała być jakaś awaria”), i do tego musiałam płacić za śniadanie mimo że teoretycznie miałam je w cenie (sprytny właściciel w ten sposób odbił sobie wymuszoną przeze mnie obniżoną cenę). Nie chciało mi się już więcej kłócić więc tylko raz tam jadłam, a później kupowałam sobie jedzonko i robiłam sama. Czasem walczę o swoje, a czasem wolę się nie przejmować, nie stresować i po prostu cieszyć miejscem gdzie jestem.
A że miejsce było podobno ciekawe, to po przespaniu się kilku godzin zabrałam się do jego zwiedzania.
Okazało się że Cusco to naprawdę ciekawe, stare, ładne miasteczko. Małe, bardzo wąskie uliczki gdzie z trudem mieścił się jeden samochód, a ponieważ tubylcy i turyści lubią chodzić ulicą, więc często dochodziło do „walki” o to czy akurat ma przejechać samochód czy może jednak przejść ktoś sobie pieszo. Centrum było bardzo ładne, katedra, bardzo ciekawe kościoły, dużo zieleni, kwiatki… trochę czasu tam spędziłam, siedziałam sobie w promykach słońca, szukając ciszy i spokoju… Jednak o ten spokój było bardzo ciężko. Dlaczego? Ponieważ średnio co 40 sekund podchodziły do każdego obcowyglądającego odpoczywającego człowieka mieszkańcy Cusco próbujący wcisnąć dosłownie wszystko … od tych słynnych już włochatych czapek i rękawiczek (mimo że tego dnia było naprawdę słonecznie i ciepło), przez dywany, hamaki, obrazy czy różne malunki, aż do przeróżnego jedzenia, słodyczy czy napojów. I może by to było do zniesienia, gdyby nie przychodzili tak często i tak bardzo nie marudzili… Masakra po prostu. Ja rozumiem że turystyka jest dla nich źródłem zarobku, ale mogliby nam do jasnej cholery dać odpocząć chwilę w spokoju… Ja to jeszcze siedziałam spokojnie i po prostu grzecznie odpowiadałam co minutę „no, gracias”, ale inni byli mniej grzeczni, a siedząca obok mnie chyba Niemka tak nawrzeszczała na biedną młodą kobietę z dzieckiem na plecach w chuście, która próbowała jej sprzedać jakieś drewniane pudełeczka, że aż mi się jej żal zrobiło… No ale tak to wszystko tu funkcjonuje.
Innym punktem świadczącym o ilości turystów jacy przyjeżdżają tu co roku był McDonalds na samym placu głównym. Na szczęście domyślam się że władze miasta nie zgodziły się na typowy czerwono-żółty bardzo krzykliwy wizerunek restauracji i była ona zrobiona tak, że od zewnątrz wtapiała się mniej więcej w otoczenie – nawet same literki nazwy sieci były brązowe co już mnie zdziwiło, i w środku krzesła nie były plastikowe tylko bardziej klasyczne. No i zdecydowanie było tam taniej niż z większości restauracji dokoła. Dlatego też ja sama zdecydowałam się zjeść jeden obiad tam, później oczywiście żałując że nie wydałam trochę więcej i nie spróbowałam jeszcze jakiegoś typowego dania. Ale w sumie stwierdziłam że wiele rzeczy już spróbowałam a inne potrawy podawane jako typowe próbowałam w poprzednich krajach, więc było mi lepiej. Wracając jeszcze do McDonalds’a to spotkałam tam takiego śmiesznego Amerykanina do którego przysiadłam się bo nie było miejsc. Zajadał się z niesamowitym smakiem wielkim Big Mac-iem, jakby nie jadł od miesiąca. Zobaczył mój ciekawski wzrok i powiedział do mnie: „W końcu coś normalnego i niesamowicie smacznego. Nie wyobrażasz sobie jak cierpiałem przez ostatnie 5 dni przez to ich paskudne jedzenie. Prawie nie wychodziłem z łazienki.”. Dokończył Colę i poszedł.... Hmm nie przypuszczałam że jedzenie z Maca może dawać tyle przyjemności i radości.. Ja sama rzadko tam jadam, ale jak widać w USA jest to szczyt zdrowia i smaku….
Czym jeszcze zaskoczyło mnie Cusco? Chyba ilością biur podróży i agencji w których można było załatwić wycieczkę na Machu Picchu. Było ich naprawdę baaardzo wiele. Na każdej ulicy, co drugie wejście – plakaty z najbardziej znaną na świecie wioską. Stwierdziłam że też wykupię taką wycieczkę (brałam jeszcze pod uwagę zorganizować sobie wszystko sama, ale po kilku rozmowach i wielu przeczytanych poradach w Internecie zrezygnowałam ponieważ jest to podobno bardzo trudne i czasem niemożliwością jest załatwienia wszystkiego tak jak mogą agencje, bo one mają już popodpisywane umowy itp. A samemu może np. wyjść coś takiego że owszem, kupisz bilet na autobus, a już na pociąg dostaniesz dopiero na następny dzień i problem. W kolejnym poście opiszę zresztą jaka to skomplikowana droga). Wiedziałam że będzie to droga wyprawa, ale szczerze mówiąc nie spodziewałam się że aż TAK droga. Szukałam i pytałam w wielu tych agencjach i niektóre stosowały niezłe triki żeby mnie zwabić jako klienta, ale nie udało im się ;) Mówili np. że muszę się zdecydować w pół h bo później już nie będzie biletów na kolejny dzień i w ogóle. Ceny za dojazd i pobyt na Machu Picchu jeden dzień wahały się od ok. 150 dolarów do 300. Przynajmniej ja z takimi miejscami się spotkałam. A podobno niezorientowany turysta, do tego jeszcze nie mówiący po hiszpańsku może jeszcze gorzej zostać zrobionym w balona. Także wiedziałam już że jakieś 600 zł wydam za jeden dzień ale przecież po prostu musiałam tam jechać. Być tak blisko i nie pojechać byłoby totalnym bezsensem. Także szukałam najtańszej opcji i ostatecznie zdecydowałam się na … wykupienie wycieczki w moim hostelu! Oni też prowadzili agencję i okazało się że są jednymi z najtańszych, a do tego oferowali że zawiozą mnie rano na miejsce spotkania no i w ogóle znałam ich już troszkę. Wiem że narzekałam trochę na nich, ale agencję prowadził syn właścicieli a ten był konkretny, odpowiedzialny i czułam że mi wszystko dobrze załatwił. Tak więc zapłaciłam 160 dolarów i następnego dnia miałam jechać na wyprawę.
Jeśli chodzi o samo Cusco to jak jest ładne zobaczycie na fotkach. Oprócz kupna wycieczki kupiłam jeszcze bilet na autobus do Limy a po drodze na dworzec też widziałam kilka ładnych rzeczy które zobaczycie w galerii.
Także w skrócie 24 maja zwiedzałam sobie miasto, załatwiałam kolejne dni i siedziałam w hostelu (wieczorem i w nocy było baaardzo zimno), 25 byłam cały dzień w Machu Picchu, wróciłam w nocy, spałam znów w hostelu i 26 maja rano jechałam już dalej do Limy. W hostelu poznałam jeszcze dwóch Polaków! Jeden z nich jest fotografem i przyjechał tu zrobić reportaż, a swojego kolegę zabrał do towarzystwa. Trochę posiedziałam z nimi przy herbacie którą mi zrobili (byli lepiej przygotowani do wyprawi niż ja, no i co tu dużo mówić – Polacy to jednak dżentelmeni ;) ) ale ponieważ nas wszystkich następnego dnia rano czekało dużo wrażeń więc rozeszliśmy się, życząc sobie nawzajem miłych kolejnych wrażeń.
A ja wam życzę miłego oglądania zdjęć i kolejny post to już Machu Picchu, na które pewnie czekacie z takim zniecierpliwieniem jak ja :)